Gdyby nawet Descartes nie mógł nic zdziałać, był w stanie w ciągu paru dni dostarczyć statek tam, gdzie znajdował się komplet sprzętu ratunkowego. Sam transport nie był problemem — wystarczyłoby zamontować uchwyt magnetyczny na kadłubie rakiety tak, aby punkt mocowania wypadł dokładnie na osi obrotu, a drugi koniec holu przytwierdzić do obrotowego węzła. Tak połączone jednostki mogłyby wejść w nadprzestrzeń, jako że pole napędu Descartes’a dawało się znacznie rozszerzyć.
Niestety, kapitan nie potrafił powiedzieć, na ile groźny może być przeciek oraz jak długo obcy statek zamierzał pozostać na orbicie. Jeśli jednak dowódcy naprawdę zależało na przyjaznych kontaktach z mieszkańcami Klopsa, musiał szybko podjąć decyzję.
Wiedział, że we wczesnych latach podboju kosmosu przez człowieka podobne przecieki były częste, gdyż zabranie większych zapasów powietrza było tańszym rozwiązaniem niż budowa absolutnie szczelnych statków. Jednak z drugiej strony ruch obrotowy i wyciek wyglądały raczej na skutki awarii, która mogła za jakiś czas doprowadzić do naprawdę smutnego finału. Ponieważ obca załoga nie pozwalała z dziwacznych względów unieruchomić stateczku dla zbadania jego stanu, a odtworzenie jej warunków życiowych nie wchodziło w grę, zostawało tylko jedno. Kapitanowi chyba nie podobało się to rozwiązanie: był zawodowcem i nie lubił przerzucania odpowiedzialności na cudze barki.
Ostatecznie wydał lakoniczne rozkazy i niecałe pół godziny później Descartes ruszył z obcą jednostką na holu w stronę Szpitala.
— Starszy lekarz Conway proszony jest o kontakt z majorem O’Marą… — powtarzały z uporem głośniki.
Conway szybko sprawdził ruch na korytarzu. Jednym susem przeskoczył przed tralthańskim internistą, który sunął nań na sześciu słoniowatych nogach, otarł się o futro podążającego w przeciwnym kierunku Kelgianina i przypadł do ściany, aby nie zginąć pod kołami ruchomej komory chłodniczej. W końcu sięgnął po słuchawkę komunikatora i poprosił uprzejmie, aby może tym razem poszukano dlań zastępstwa.
— Naprawdę robi pan teraz coś ważnego, doktorze? — spytał bez wstępów O’Mara. — Prowadzi pan badania najwyższej wagi albo ratuje życie swym skalpelem? — Naczelny psycholog zamilkł na chwilę i dodał oschle: — Rozumie pan chyba, że to czysto retoryczne pytania…
Conway westchnął.
— Właśnie szedłem na lunch.
— Świetnie. Zatem ucieszy pana wiadomość, że mieszkańcy Klopsa wprowadzili statek kosmiczny na orbitę swojej planety. Sądząc z wyglądu, pierwszy na ich drodze do gwiazd. Zaraz też wpadli po uszy w kłopoty, pułkownik Skempton poda panu zresztą szczegóły. Descartes leci właśnie do nas z tym satelitą, abyśmy coś poradzili. Będzie za niespełna trzy godziny, więc sugeruję, aby załadował się pan razem z ciężkim sprzętem na sanitarkę i wyleciał mu naprzeciw. Dobrze też będzie, jeśli doktorzy Mannon i Prilicla oderwą się od swych zajęć, by panu towarzyszyć. Wasza trójka zostanie naszymi specjalistami od Klopsa.
— Rozumiem — odparł z ożywieniem Conway.
— I dobrze. Cieszę się, że jedzenie nie przesłania panu ważniejszych spraw. Mniej wprawnego psychologa zapewne zdziwiłoby, dlaczego jest pan głodny zawsze, gdy tylko trafia się coś ważnego do zrobienia, ale dla mnie sprawa jest jasna. To z pewnością nie przejaw braku poczucia bezpieczeństwa, tylko czysta roszczeniowość! A teraz proszę łapać właściwych ludzi, doktorze. Koniec.
Biuro Skemptona było całkiem blisko i Conway dotarł tam w kwadrans, chociaż musiał po drodze włożyć skafander, by przebyć dwieście metrów przedziału chlorodysznych Illensańczyków.
— Dzień dobry — odezwał się Skempton, ledwo Conway otworzył usta. — Proszę rzucić skafander na tamto krzesło i siadać. Postanowiłem wysłać Descartes’a czym prędzej z powrotem. Zostawi u nas tego pechowego satelitę i odleci. Tubylcy mogli pomyśleć, że ich pojazd został porwany, więc Descartes powinien być na miejscu, by zanotować ich reakcje, nawiązać kontakt i w miarę możliwości wszystko wyjaśnić. Byłbym wdzięczny, gdyby zdołał pan jak najszybciej dotrzeć do pacjenta, zająć się nim i odesłać na macierzystą planetę. Sam pan rozumie, jakie to ważne dla ekipy kontaktowej. Oto kopia raportu z całego incydentu przesłana z pokładu Descartes’a — ciągnął pułkownik, nie przerywając nawet, żeby zaczerpnąć głębiej oddechu. — Przydadzą się też panu analizy próbek wody pobranych z morza w pobliżu miejsca startu rakiety. Same próbki będą dostępne, kiedy Descartes do nas dotrze. Gdyby potrzebował pan więcej informacji na temat Klopsa albo procedur kontaktowych, proszę pytać porucznika Harrisona. Nie ma jeszcze przydziału i chętnie pomoże. I bardzo proszę nie trzaskać drzwiami.
Pułkownik zajął się ponownie stertą papierów na biurku, Conway zamknął więc usta i wyszedł. W pokoju asystenta Skemptona poprosił o zgodę na skorzystanie z komunikatora i wziął się do pracy.
Najlepszym miejscem dla nowego pacjenta był wolny akurat oddział Chalderescolan. Gigantyczni mieszkańcy planety Chalderescol II też byli skrzelodyszni, choć letnia, zielonkawa zawiesina, w której zwykli pływać, była zdecydowanie czystsza niż oceany Klopsa. Dokładna analiza pozwoli dietetyce i kontroli środowiska zsyntetyzować zawarte w wodzie składniki odżywcze, ale nie żyjące w niej mikroorganizmy. Z tym trzeba było poczekać do przybycia próbek i rozmnożenia niezbędnych żyjątek. Wcześniej technicy mieli się zająć ustawieniem właściwego ciążenia i ciśnienia.
Następnie zorganizował ambulans z ciężkim sprzętem ratunkowym i personelem, który miał osiągnąć stan gotowości przed przybyciem Descartes’a. Był niezbędny do przewiezienia nieznanego, ale zapewne rozpaczliwie potrzebującego pomocy rannego. Zespół ratunkowy z kolei musiał mieć doświadczenie w podobnych akcjach.
Miał właśnie przeprowadzić rozmowę z naczelnym Diagnostykiem patologii, Thornnastorem, gdy zawahał się nagle.
Nie był pewien, czy jest sens pytać go o cokolwiek. Przecież nic jeszcze nie wiedział o pacjencie — poza tym, że jego wyleczenie to sprawa najwyższej wagi. Wprawdzie każdy pacjent był w Szpitalu równie ważny, ale tutaj udana kuracja ułatwiłaby nawiązanie kontaktu z mieszkańcami Klopsa i zdobycie większej liczby ich cudownych narzędzi.
Ale jak ci tubylcy wyglądali? Czy byli mali, bez konkretnego kształtu i całkiem niewyspecjalizowani, podobnie jak ich wytwory? A może, biorąc pod uwagę uniwersalność ich narzędzi, składali się jedynie z mózgów uzależnionych całkowicie od narzędzi, które ich żywiły, chroniły i zaspokajały wszelkie potrzeby? Conway bardzo chciałby wiedzieć, z czym będzie miał do czynienia. Dopóki jednak nie wiedział, nie było sensu rozmawiać z Diagnostykiem, któremu jeszcze bardziej zależało na konkretach niż naczelnemu psychologowi.
Lepiej poczekam, aż zobaczę pacjenta, pomyślał Conway. To już tylko godzina. Resztę czasu miał zamiar spędzić na lekturze raportu.
I konsumpcji lunchu.
Krążownik Korpusu wyskoczył z nadprzestrzeni z obcym statkiem wirującym mu za rufą na podobieństwo osobliwego śmigła. Odczepił hol i zaraz ponownie wykonał skok, by wrócić na Klopsa. Tymczasem tender zbliżył się i przechwycił końcówkę holu, która została umocowana w obrotowym gnieździe.
Ubrani w skafandry Mannon, Prilicla, porucznik Harrison i Conway obserwowali to wszystko z otwartego luku tendra.
— Ciągle przecieka — powiedział Mannon. — Dobry znak. W środku nadal jest ciśnienie.
— Chyba że to wyciek paliwa — wtrącił Harrison.