— Co czujesz? — spytał Conway empatę.
Kruche ciało Prilicli i sześć jego cienkich nóg trzęsły się już gwałtownie, zatem było oczywiste, że musi coś odbierać.
— Na statku jest jedna żywa istota — odparł powoli. — W jej emocjach przeważają strach i ból. Ma też duszności. Powiedziałbym, że znajduje się w tym stanie od wielu dni. Emanacja jest przytłumiona, jakby istota ta traciła z wolna przytomność. Jednak nie ulega wątpliwości, że to stworzenie rozumne, a nie zwierzę doświadczalne.
— Miło wiedzieć, że nie mobilizujemy wszystkich sił dla zestawu instrumentów albo zwierzątka — mruknął Mannon.
— Nie mamy wiele czasu — stwierdził Conway.
Przypuszczał, że pacjent jest już w bardzo kiepskim stanie. Strach był całkiem zrozumiały, ból, duszności i otępienie zaś wskazywały na możliwość obrażeń. Mogły też wynikać z wygłodzenia albo braku świeżej wody. Conway spróbował postawić się na miejscu astronauty z Klopsa.
Chociaż niekontrolowany najwyraźniej ruch obrotowy musiał mu bardzo dokuczać, robił co mógł, aby nie dopuścić do jego zatrzymania, gdy Descartes próbował wziąć statek na pokład. Zdawał sobie bez wątpienia sprawę, że koziołkującej jednostki nie da się wciągnąć do ładowni. Może nawet sam ustabilizowałby pojazd, gdyby załoga Descartes’a nie niosła tak gorliwie pomocy, ale to oczywiście było tylko domniemanie. Na pewno zaś obcy statek się rozhermetyzował i ciągle coś się z niego ulatniało. Conway pomyślał, że wobec tych problemów i bliskiej utraty przytomności pasażera powinien zaryzykować, że wystraszy go trochę kolejną próbą zatrzymania ruchu obrotowego, aby jak najszybciej umieścić pojazd w tendrze i przenieść istotę do wypełnionego wodą zbiornika, gdzie wreszcie można by się nią zająć.
Jednak gdy tylko niewidoczne palce wiązek ściągających ujęły stateczek, równie niewidzialna siła porwała kruche ciało Prilicli i zatrzęsła nim z furią.
— Doktorze, odbieram sygnały skrajnego przerażenia — powiedział empata. — To świadome doznanie umysłu, który bliski jest paniki. Traci gwałtownie przytomność, może nawet umiera… Patrzcie! Włączył silniki manewrowe!
— Przerwać! — krzyknął Conway do operatorów pól siłowych.
Obcy statek, który prawie całkiem już znieruchomiał, znowu zaczął koziołkować. Widać było strumienie gazu bijące z dysz na dziobie i rufie. Po paru minutach dysze zaczęły kasłać, straciły ciąg i w końcu wygasły. Pojazd obracał się teraz dwa razy wolniej niż przedtem. Prilicla ciągle wyglądał, jakby szarpał nim gwałtowny wiatr.
— Doktorze, biorąc pod uwagę, jakich narzędzi używa ta rasa, nie sposób wykluczyć, że na pokładzie jest broń psioniczna, której działanie odczuwasz na sobie — powiedział nagle Conway. — Trzęsiesz się jak liść.
— To nie jest skierowane przeciwko konkretnej osobie — odparł Prilicla głosem, który autotranslator wyprał jak zwykle z wszelkich emocji. — Zwykła aura emocjonalna. Pełna strachu i rozpaczy. Słabnie zresztą, jakby ta istota walczyła o przetrwanie…
— Myślicie to samo co ja? — spytał Mannon.
— Jeśli zastanawiasz się nad przywróceniem pełnej prędkości obrotowej, to tak — mruknął Conway. — Zgadzam się. Ale przecież nie ma żadnego logicznego powodu, by to zrobić, prawda?
Kilka sekund później operatorzy odwrócili polaryzację wiązek i pojazd zaczął wirować żywiej. Niemal natychmiast Prilicla przestał się tak trząść.
— Istota czuje się teraz o wiele lepiej. Względnie, oczywiście, bo nadal jest bardzo słaba.
Prilicla znowu zaczął drżeć i Conway wiedział, że tym razem to jego złość i narastająca frustracja wpływają tak na empatę. Spróbował uspokoić się nieco i pomyśleć konstruktywniej, chociaż był świadom, że znaleźli się w tym samym punkcie co Descartes, gdy po raz pierwszy usiłował pomóc obcemu astronaucie. Innymi słowy, że niczego nie osiągnęli.
Mógł jednak zrobić kilka rzeczy, które tak czy inaczej powinny pomóc choremu.
Należało poddać analizie gazowy ślad zostawiany przez statek i stwierdzić wreszcie, czy to paliwo, czy raczej woda z systemu podtrzymywania życia. Wielu cennych informacji dostarczyłby rzut oka na samego pacjenta, choćby tylko przez drugi koniec peryskopu, skoro, niestety, stateczek nie miał iluminatorów. Powinni również poszukać sposobu wejścia na pokład, by móc zbadać istotę przed przeniesieniem jej do sanitarki, a potem na oddział.
Wraz z porucznikiem Harrisonem Conway ruszył wzdłuż holu do wirującego statku. Zanim przebyli kilka metrów, obaj też obracali się razem z liną, szybko się jednak do tego przyzwyczaili i gdy dotarli do pojazdu, wydawało im się, że unoszą się nieruchomo w przestrzeni, tylko cały wszechświat wiruje wkoło nich. Mannon powiedział, że jest już za stary na podobne akrobacje, i został w luku, Prilicla zaś podążył za nimi swobodnym lotem, wspomaganym silniczkami korekcyjnymi skafandra.
Teraz, gdy pacjent był niemal nieprzytomny, Cinrussańczyk musiał bardzo się do niego zbliżyć, by wyczuć subtelne zmiany jego nastroju. Długi, rurowaty kadłub obracał się cicho i niebezpiecznie blisko maleńkiej istoty niczym skrzydła osobliwego wiatraka.
Conway nie wyraził niepokoju słowami. W tym wypadku nie musiał.
— Doceniam twoją troskę, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla. — Jednak chociaż przypominam waszego pająka, chyba nie jest mi pisany koniec pod packą.
Wreszcie porzucili linę holowniczą i korzystając z magnetycznych zaczepów na rękawicach i butach, przeszli na kadłub. Przy okazji zauważyli, że mocowanie założone jeszcze przez techników z Descartes’a solidnie nadwerężyło poszycie i cały węzeł skrywa para dobywająca się z pęknięć. Ich przylgi też zostawiały na blachach płytkie wgłębienia. Poszycie musiało być niewiele grubsze niż papier. Conway był pewien, że przy zbyt gwałtownym ruchu mógłby przedziurawić je jednym uderzeniem buta.
— Nie jest aż tak źle, doktorze — rzekł porucznik. — We wczesnych latach naszych podróży kosmicznych, zanim jeszcze pojawiły się sztuczna grawitacja, loty w nadprzestrzeni i napęd jądrowy, które sprawiły, że masa przestała być problemem, wszystkie pojazdy budowano tak, by były jak najlżejsze. Oszczędzano do tego stopnia, że czasem usztywniano konstrukcję nawet zbiornikami paliwa.
— I tak czuję się, jakbym pełzał po cienkim lodzie — mruknął Conway. — Słyszę nawet, jak coś się tam pod nami przelewa. Niech pan sprawdzi rufę, jeśli łaska. Ja zajmę się dziobem.
Pobrali w kilku miejscach próbki uciekającego gazu, postukali trochę w kadłub i posłuchali za pomocą czułych mikrofonów, co dzieje się w środku. Nie doczekali się odpowiedzi, Prilicla zameldował zaś, że astronauta nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Ze środka dobiegały ciągle tylko odgłosy pracy mechanizmów. Sądząc po hałasie, jaki robiły, musiało być ich całkiem sporo. Poza tym słychać było jeszcze bulgot i szum krążących cieczy. Gdy ruszyli ku krańcom kadłuba, zrobiło się jeszcze trudniej, gdyż musieli radzić sobie dodatkowo z siłą odśrodkową.
Im bliżej byli dziobu czy rufy, tym silniej wirowanie usiłowało zrzucić ich ze statku.
Conway szedł w kierunku spiczastego dziobu jednostki i jak dotąd nie było specjalnie nieprzyjemnie, choć przeciążenie zaczynało powodować, że krew napływała mu do głowy. Widział jednak ciągle całkiem dobrze, co miało tylko jeden minus: co chwila przepływały mu przed oczami, po kolei: sanitarka, Prilicla i wielka choinka Szpitala. Gdy zacisnął na chwilę powieki, zawrót głowy osłabł wprawdzie, ale przecież nie mógł pracować, kierując się tylko dotykiem.
Im dalej się przemieszczał, tym większej mocy potrzebowały magnetyczne przylgi jego skafandra, nie mógł jednak przesadzać z ich regulacją z obawy, że powłoka nie wytrzyma i po prostu pęknie. Jednak metr czy dwa przed sobą widział wystającą rurę, krótką i grubą, która przypominała peryskop. Ruszył ostrożnie w jej stronę. Nagle przylgi zaczęły się ślizgać. Sunąc obok peryskopu, odruchowo się go przytrzymał.