— Miło z twojej strony, że to proponujesz, ale wiem, jak niewygodnie istotom twojego rodzaju jeść w moim środowisku — odparł Surreshun. — Mój system podtrzymywania życia ma moduł żywieniowy z całkiem ciekawym wyborem dań, ja zaś nie jestem samolubny i wiele mogę znieść, gdy chodzi o wygodę przyjaciół. Ponadto za dwa dni będę z powrotem u siebie, toteż chciałbym wykorzystać, póki jeszcze mogę, wszystkie okazje do kontaktów międzykulturowych i zawierania znajomości. Chętnie zatem zjem wśród ciepłokrwistych tlenodysznych.
Conway odetchnął głęboko.
— Proszę przodem — rzekł krótko.
Gdy weszli do jadalni, Conway zastanowił się przelotnie, czy lepiej będzie stanąć do jedzenia jak Tralthańczyk, czy ryzykować nabawienie się przepukliny na melfiańskim narzędziu tortur. Wszystkie stoliki Ziemian były zajęte.
W końcu usadowił się na karykaturze krzesła, Surreshun zaś zaparkował swój ruchomy moduł podtrzymywania życia możliwie najbliżej stołu. Gdy przyszło do zamawiania potraw, do jadalni wkroczył naczelny Diagnostyk patologii Thornnastor. Spojrzał jednym okiem na Conwaya i Surreshuna, a pozostałymi dwoma zlustrował resztę sali. Następnie huknął niczym przerośnięty róg mgłowy, co autotranslator przetłumaczył beznamiętnym tonem.
— Widziałem, że tu idziecie, doktorze i przyjacielu Surreshun, i pomyślałem, że moglibyśmy poświęcić kilka minut na omówienie pewnych spraw. Gdyby zatem dało się odłożyć posiłek o parę chwil…
Jak wszyscy Tralthańczycy, Thornnastor był wegetarianinem, co oznaczało, że Conway mógł albo wziąć sałatę, która jego zdaniem była dobra tylko dla królików, albo zgodnie z sugestią przełożonego poczekać nieco z zamówieniem steku.
Przy sąsiednich stolikach wszyscy skończyli lunch i — z wyjątkiem jednej istoty, która odleciała — poszli sobie, ich miejsca zaś zajęli następni nieziemcy rozmaitych gatunków i kształtów, a tymczasem Thornnastor ciągnął dysputę na temat pozyskiwania danych i próbek oraz efektywnych metod postępowania w przypadku, gdy obiektem badań medycznych stać się ma cała planeta. Był odpowiedzialny za przetwarzanie olbrzymiej ilości informacji, które miała pozyskać ekspedycja, i obmyślił już dokładnie, jak poradzić sobie z tym zadaniem.
W końcu jednak odszedł od stolika, a Conway zamówił stek i przez następne kilka minut operował go pracowicie w milczeniu nożem i widelcem. Po pewnym czasie zauważył jednak, że autotranslator Surreshuna emituje nieartykułowane ciche dźwięki, które mogły być odpowiednikiem uprzejmego chrząkania.
— Jakieś pytanie? — zagadnął.
— Tak — odparł Surreshun, znowu coś mruknął i przeszedł do rzeczy: — Chociaż jestem odważny, zaradny i zrównoważony emocjonalnie…
— Oraz skromny — podpowiedział Conway.
— … odczuwam pewien niepokój na myśl o jutrzejszej wizycie w gabinecie pana O’Mary. Najbardziej chciałbym wiedzieć, czy to boli i powoduje jakieś następstwa.
— Nie — stwierdził Conway i zaczął wyjaśniać procedurę pobierania zapisów pamięci oraz zasady korzystania z hipnotaśm. Dodał, że udział w tym był zawsze dobrowolny i gdyby Surreshun zaczął odczuwać w trakcie jakikolwiek dyskomfort albo zmienił zdanie, może się w każdej chwili wycofać bez ryzyka utraty twarzy. W sumie wyświadczał Szpitalowi wielką uprzejmość, godząc się, aby O’Mara przygotował zapis jego gatunku. Miało to pomóc zrozumieć jego świat i społeczeństwo.
Surreshun nadal mamrotał coś w rodzaju „A to ci dopiero! Kto by pomyślał!”, gdy Conway skończył jeść. Następnie gość potoczył się w kierunku wodnej sekcji AUGL, Conway zaś skierował się ku własnemu oddziałowi.
Do rana miał uporządkować sprawy zawodowe, poznać bliżej warunki panujące na Klopsie oraz sprecyzować plany czekającej go operacji. Nie dlatego, żeby był tak ambitny, ale zamierzał dać do zrozumienia pomagającym mu Kontrolerom, że lekarze ze Szpitala znają się na swojej robocie.
Obecnie kierował oddziałem srebrnofutrych, gąsienicowatych Kelgian i oddziałem położniczym Tralthańczyków. Był też odpowiedzialny za niewielką salę pancernych Hudlarian, w której panowało ciążenie pięć g i gęsta atmosfera przypominająca sprężoną mgłę. No i byli jeszcze TLTU, których planety pochodzenia nawet nie pamiętał, ale którzy oddychali przegrzaną parą. Uporządkowanie wszystkich spraw na tak wielu frontach zajęło mu ładne kilka godzin.
Wprawdzie wszędzie panował porządek i wszyscy wiedzieli, jak kogo mają leczyć i ile komu brakuje do pełnej rekonwalescencji, jednak Conway pragnął osobiście pożegnać się z podwładnymi i pacjentami, którzy mieli być wypisani na długo przed jego powrotem z Klopsa.
Conway zjadł szybko danie ściągnięte z wózka rozwożącego kolację i postanowił zadzwonić do Murchison. Na dziś miał już dość spraw medycznych i zaczynał myśleć o prywatnych przyjemnościach.
Jednak na patologii powiedziano mu, że Murchison ma akurat dyżur w sekcji metanowców. Pojechała tam samobieżnym gąsienicowym pojazdem wyposażonym w ogrzewanie wewnątrz i chłodzenie na zewnątrz i jeszcze porządnie izolowanym termicznie. Inaczej nie dawało się wejść do tych lodowatych oddziałów, gdzie każdy tlenodyszny zamarzłby w parę sekund, ale wcześniej poparzyłby śmiertelnie swoją ciepłotą wszystkich wokoło.
Udało mu się nawiązać łączność z Murchison za pośrednictwem dyżurki, ale wiedząc, że rozmowie przysłuchuje się na pewno wiele uszu, tak ludzkich, jak i obcych, ograniczył się do najważniejszych służbowych spraw związanych z wyznaczonym mu zadaniem. Wyraził też nadzieję, że Murchison zdoła dołączyć do niego na Klopsie, gdyż ktoś ze specjalizacją z patologii bardzo się tam przyda, i zaproponował, aby omówić sprawę dokładniej na poziomie rekreacyjnym, gdy tylko dziewczyna skończy dyżur. Zaraz dowiedział się, że nastąpi to dopiero za sześć godzin. W tle słyszał delikatne podzwanianie przypominające odgłos zderzających się sopli lodu — był to szum rozmów między przebywającymi na oddziale inteligentnymi kryształami.
Sześć godzin później znaleźli się na poziomie rekreacyjnym, gdzie zmyślne oświetlenie i opracowany starannie krajobraz tworzyły złudzenie przestronności. Leżeli na małej tropikalnej plaży otoczonej z dwu stron wysokimi urwiskami. Przed nimi szumiało morze, które zdawało się ciągnąć aż po horyzont. Tylko obca roślinność posadzona na szczytach klifów sprawiała, że zakątek nie przypominał dokładnie Ziemi, ponieważ jednak w Szpitalu przestrzeń była bardzo cenna, wszystkie pracujące tu istoty musiały się zadowolić jedną, kompromisową wersją nadmorskiego kurortu.
Conway czuł się bardzo zmęczony, a na dodatek uświadomił sobie, że w normalnych okolicznościach za dwie godziny musiałby zacząć zwykłe poranne obchody. Jednak to miał być inny, choć równie pracowity dzień. Już jutro, a właściwie dzisiaj, czekała go przemiana w całkiem nieludzkiego osobnika…
Gdy się obudził, Murchison pochylała się nad nim. Na jej twarzy malowały się rozbawienie, irytacja i zatroskanie.
— Zasnąłeś na mnie w środku zdania — powiedziała, uderzając go dość mocno w brzuch. — I przespałeś ponad godzinę! Wcale mi się to nie podoba. Czuję się przez to niepotrzebna i nieatrakcyjna! Nie wspominając o moim poczuciu bezpieczeństwa — dodała, ponownie atakując jego przeponę. — Miałam nadzieję usłyszeć choć trochę nieoficjalnych nowinek! Jak zamierzasz poradzić sobie z niebezpieczeństwami i jak długo cię nie będzie. Miałam też nadzieję na ciepłe i czułe pożegnanie…
— Jeśli chcesz się kłócić, to możemy spróbować zapasów — przerwał jej Conway ze śmiechem.
Jednak ona wymknęła mu się i pobiegła do wody. Był tuż za nią, gdy zanurkowała w fale obok Tralthańczyka, który brał właśnie lekcję pływania. Conway myślał już, że ją zgubił, kiedy nagle smukłe, opalone ramię otoczyło mu od tyłu szyję. Z zaskoczenia łyknął z połowę sztucznego oceanu.