Gdy łapali potem oddech na gorącym sztucznym piasku, Conway opowiedział Murchison szczegółowo o nowym zadaniu i o sporządzanej dzięki Surreshunowi hipnotaśmie, którą wkrótce miał przyjąć. Descartes odlatywał dopiero za trzydzieści sześć godzin, jednak przez większość tego czasu Conwaya czekała walka z sobą, próbującym przedzierzgnąć się w żywą formę dorodnego obwarzanka, dla którego ziemskie kobiety były zapewne istotami bardzo nieatrakcyjnymi, a może nawet gorzej.
Kilka minut później opuścili poziom rekreacyjny, zastanawiając się, jak wytargować od Thornnastora trochę wolnego dla Murchison. Niestety, jego słoniowata rasa nie używała zbyt wielu słów na określenie romantycznych sytuacji.
Po prawdzie mogliby zostać na plaży, ale rasa ludzka była jedyną w całej Federacji, która nie przełamała jeszcze tabu nagości, i jedną z nielicznych, które wzdragały się przed publicznym uprawianiem seksu.
Gdy Conway zjawił się w gabinecie O’Mary, Surreshuna już nie było.
— Wie pan dobrze, na czym to polega, doktorze — powiedział psycholog, mocując wraz z porucznikiem Craythorne’em elektrody na głowie Conwaya. — Ale tak czy owak, mam obowiązek przypomnieć panu, że pierwsze kilka minut transferu będzie najtrudniejsze. To wtedy ludzki umysł jest przekonany, że obce alter ego zaczyna go opanowywać. Oczywiście to czysto subiektywne wrażenie spowodowane gwałtownym napływem cudzych wspomnień i doświadczeń. Musi pan reagować na to elastycznie i adaptować swoje reakcje do bardzo dziwnych czasem doznań dyktowanych przez obcy punkt widzenia. Im szybciej się pan dostosuje, tym lepiej. Jaki sposób pan wybierze, to już pańska sprawa. Ponieważ to całkiem nowa taśma, będę monitorował pańskie reakcje, aby pomóc w razie kłopotów. Jak się pan czuje?
— Dobrze — mruknął Conway i ziewnął.
— Proszę się nie popisywać — rzekł O’Mara i włączył moduł edukacyjny.
Kilka chwil później Conway znalazł się w małym, sześciennym i obcym pomieszczeniu, które podobnie jak stojące w nim meble, było o wiele za proste i kanciaste. Pochylały się nad nim dwie groteskowe istoty. Coś podpowiadało mu, że to jego przyjaciele, ale i tak były obrzydliwe, miały płaskie, wodniste oczy i skórę jak z różowego ciasta. A wszystko trwało w bezruchu…
Umieram! — pomyślał Conway.
Bezwiednie pchnął O’Marę tak, że ten wylądował na podłodze, a sam usiadł na skraju leżanki. Zacisnąwszy pięści i objąwszy tułów ramionami, zaczął się kołysać w przód i w tył. Jednak to nie pomagało. Otoczenie ciągle nie dość się poruszało! Conway miał bolesny zawrót głowy, widział coraz słabiej, dławił się, tracił czucie w dłoniach…
— Spokojnie, chłopie — powiedział łagodnie O’Mara. — Nie walcz z tym. Przystosuj się.
Conway próbował zakląć, ale zapiszczał tylko niczym przerażone zwierzę. Kołysał się coraz szybciej i jeszcze kiwał głową na boki. Obraz przed oczami tańczył mu nieprzytomnie, ale nadal niewystarczająco. Brak ruchu przerażał go. Śmiertelnie przerażał. I jak ja mam się adaptować? Jak można przywyknąć do umierania? — myślał.
— Proszę podwinąć mu rękaw i przytrzymać go chwilę, poruczniku — rozkazał psycholog.
Po tych słowach Conway stracił resztę opanowania. Obca świadomość nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by ktokolwiek go unieruchomił. Coś takiego było wręcz nie do pomyślenia! Conway skoczył na równe nogi i wdrapał się na biurko O’Mary. Próbując spacyfikować jakoś obcego, który zagnieździł mu się w umyśle, ruszył na czworakach przez zamierzony bałagan panujący na blacie. Cały czas potrząsał i kiwał głową.
Jednak obcej świadomości było wciąż mało, podczas gdy ludzkiemu błędnikowi skończyła się już skala. Conway nie musiał być psychologiem, aby zrozumieć, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, zostanie pacjentem O’Mary, a przestanie być lekarzem. Obcy był święcie przekonany, że właśnie umiera…
Nawet jednak to pozorne umieranie mogło być traumatycznym przeżyciem.
Wpadł właśnie na pomysł, ale nie mógł go sobie przypomnieć, ogarnięty paniką. Ktoś złapał go za nogę i próbował ściągnąć z biurka. Conway kopał tak długo, aż ten ktoś puścił, jednak sam stracił równowagę i poleciał prosto na obrotowy fotel O’Mary. Poczuł, że przewraca się wraz z meblem, i odruchowo wyprostował nogi, żeby się podeprzeć. Okręciwszy się o sto osiemdziesiąt stopni, prawie się zatrzymał, więc odepchnął się stopą od podłogi. Potem znowu i znowu. Z początku fotel kręcił się nierówno, lecz niebawem Conway skulił się na siedzisku, podciągnął lewą nogę, a prawą zaczął pracować rytmicznie, by wirowanie nie ustało. Teraz już łatwo było sobie wyobrazić, że szafki, regały, drzwi oraz postaci psychologa i porucznika leżą na boku, gdy tymczasem on obraca się w płaszczyźnie pionowej. Panika zaczęła z wolna ustępować.
— Jeśli spróbujecie mnie zatrzymać, to słowo daję, zęby wam wykopię — ostrzegł całkiem poważnie.
Craythorne patrzył na niego osłupiały, O’Mara zaś wyglądał ostrożnie zza otwartych drzwiczek szafki z lekami.
— To nie opór wobec nagłego przyjęcia obcego punktu widzenia — zaczął się tłumaczyć Conway. — Surreshun jest bardziej ludzki niż większość istot, które poznałem ostatnio z zapisów. Jednak nie mogę go przyjąć! Nie jestem psychologiem, ale nie sądzę, by ktokolwiek zdrowy na umyśle mógł przywyknąć do nieustannego poczucia, że umiera. Na Klopsie — kontynuował ponuro — nie ma czegoś takiego jak senny bezruch czy udawanie martwego. Tam albo się ktoś kręci i żyje, albo nieruchomieje i umiera. Nawet płody kręcą się aż do…
— Rozumiem, doktorze — powiedział O’Mara, zbliżając się ponownie z uniesioną prawą dłonią, na której leżały trzy tabletki. — Nie dam panu zastrzyku, bo musiałbym pana unieruchomić, a to byłoby zbyt stresujące. Podam panu więc trzy porcje silnego środka nasennego. Zadziałają niemal natychmiast i będzie pan spał co najmniej czterdzieści osiem godzin. W tym czasie wymażę zapis. Zostanie po nim kilka wspomnień oraz wrażeń, ale panika przejdzie. A teraz proszę otworzyć usta, doktorze. Oczy same się zamkną…
Conway obudził się w małym pomieszczeniu, którego surowa kolorystyka podpowiadała, że to jedna z kajut krążownika Federacji. Plakietka na ścianie pozwalała się zorientować, że chodzi o jednostkę Wydziału Zwiadu i Kontaktów Kulturowych Descartes. Na składanym krzesełku obok koi siedział oficer z insygniami majora. Zajmował niemal całą wolną przestrzeń. Po chwili uniósł oczy znad materiałów na temat Klopsa.
— Jestem Edwards, oficer medyczny — przedstawił się uprzejmie. — Miło, że wybrał się pan z nami. Obudził się pan, jak widzę?
— Prawie… — stwierdził Conway i ziewnął rozdzierająco.
— W takim razie kapitan chciałby się z nami widzieć — oznajmił Edwards, wycofując się na korytarz, aby Conway miał się gdzie ubrać.
Descartes był dużą jednostką, jego centrala zaś była wystarczająco przestronna, aby Surreshun zmieścił się w niej wraz z całym systemem podtrzymywania życia, nie sprawiając nikomu szczególnych kłopotów. Kapitan Williamson zaproponował wirującemu pasażerowi, by spędził tam większość podróży, co było zaszczytem dobrze rozumianym przez każdego astronautę, niezależnie od przynależności gatunkowej. Ponadto nie znająca snu istota mogła się czuć całkiem dobrze w miejscu, gdzie zawsze ktoś pełnił służbę. Surreshun miał z kim rozmawiać. Albo prawie rozmawiać…