Kapitan nie odpowiedział, ale na jego twarzy zagościł — co rzadko się zdarzało — grymas uśmiechu.
— Jako ktoś, kto poznał sprawę niejako od środka, mogę pana zapewnić, że nasz gość nie chowa urazy za porwanie. Czuje się raczej zobowiązany i gotów jest współpracować przy nawiązywaniu kontaktu. Niemniej proszę podkreślać w rozmowach, jak bardzo różnimy się od tej rasy i że nigdy nie spotkaliśmy podobnej. Szczególnie proszę unikać wzmianek o braterstwie rozumu czy przynależności do jednej wielkiej galaktycznej rodziny. „Rodzina” i „bracia” to w ich kulturze określenia obsceniczne.
Niedługo potem Williamson zwołał spotkanie specjalistów od kontaktów i porozumienia z innymi gatunkami, aby wszyscy mogli się zapoznać z rewelacjami Conwaya. Mimo kłopotów z tłumaczeniem udało się dojść do porozumienia w sprawie planów przed ponowną zmianą wachty w centrali.
Jednak przełożony ekipy specjalistów nadal nie był usatysfakcjonowany. Marzyło mu się głębokie studium kulturowe. Upierał się, że każda cywilizacja opiera swój rozwój na przekształcaniu grup rodzinnych w grupy plemienne, że wioski łączą się następnie w państwa, aż w dalekiej perspektywie dochodzi do zjednoczenia całego świata. Nie mógł pojąć, jak cywilizacja Klopsa zdołała się obejść bez tego, i uważał, że bliższe studia zdołają to wyjaśnić. Może doktor Conway zgodziłby się raz jeszcze przyjąć hipnotaśmę Surreshuna?
Conway był zmęczony, zirytowany i głodny, jednak nim zdołał warknąć na specjalistę, major Edwards zaprotestował żywiołowo:
— Nie, w żadnym razie nie! O’Mara wydał mi dokładne instrukcje. Z całym szacunkiem, doktorze, ale zakazał podobnych eksperymentów, nawet gdyby okazał się pan wystarczająco nierozgarnięty, żeby samemu się tego domagać. Niestety, hipnozapis tego właśnie gatunku jest dla nas bezużyteczny. Poza tym jestem głodny i dość mamy samych kanapek!
— Ja też bym coś zjadł — zauważył Conway.
— Dlaczego lekarze są wiecznie głodni? — spytał jeden z oficerów.
— Panowie… — kapitan upomniał wszystkich zmęczonym głosem.
— Jeśli o mnie chodzi, dlatego że całe dorosłe życie poświęciłem leczeniu, a nastawiony altruistycznie chirurg musi być do dyspozycji o każdej porze dnia i nocy — stwierdził Conway. — W tym fachu nie można inaczej, ale znoszę to, nie narzekając, mimo że często się nie wysypiam i jeszcze częściej nie dojadam. Muszę zatem myśleć o jedzeniu częściej niż przeciętny człowiek, bo nigdy nie wiem, kiedy będę miał okazję znowu siąść do stołu. A wygłodzenie nie sprzyja sprawności umysłu i mięśni, co panowie sami doskonale wiecie. Robię to zatem także dla dobra mych pacjentów. I nie patrzcie tak na mnie — dodał sucho. — Przygotowuję się do kontaktu z mieszkańcami Klopsa. Tam nie cenią skromności.
Resztę podróży Conway spędził na rozmowach z ekipą kontaktową, kapitanem, Edwardsem i Surreshunem. Niemniej gdy Descartes wychynął z nadprzestrzeni w układzie Klopsa, chirurg nadal niewiele wiedział o tamtejszej praktyce medycznej. Nie miał też pojęcia, jacy są tamtejsi lekarze, a to z nimi właśnie należało się porozumieć w pierwszej kolejności.
Udało się ustalić jedynie, że medycyna jako taka pojawiła się na Klopsie dość późno, bo dopiero po wynalezieniu sposobu pozostawania dłużej w jednym miejscu bez przerywania ruchu wirowego. Pojawiały się wszakże wzmianki o istotach innego gatunku, które pełniły poniekąd funkcję lekarzy. Z opisu Surreshuna można było wywnioskować, że to specyficzne pasożyty bywające też drapieżnikami. Wiązanie się z nimi było ryzykowne, gdyż mogło zaburzyć równowagę i tym samym groziło śmiercią. Lekarz mógł się zatem okazać bardziej niebezpieczny niż sama choroba.
Przy ograniczonych możliwościach programu translacyjnego Surreshun nie potrafił wytłumaczyć, jak ci lekarze porozumiewają się z pacjentami. Sam nigdy nie doświadczył takiego kontaktu i nie znał nikogo, kto by z niego korzystał. Stwierdził jedynie, że chodzi o przemawianie bezpośrednio do duszy.
— Panie na wysokościach! — mruknął Edwards. — i co jeszcze?
— Modli się pan czy to może tylko wzruszenie? — spytał Conway.
Major uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.
— Jeśli nasz gość użył słowa „dusza”, to dlatego, że szpitalny autotranslator uznał je za najbliższy odpowiednik wyrażenia z Klopsa. Trzeba tylko poprosić specjalistów ze Szpitala, aby ustalili, co dusza znaczy dla tego przerośniętego elektronicznego mózgu.
— O’Mara znowu zacznie się niepokoić stanem mojej psychiki — mruknął Conway.
Zanim przyszła odpowiedź, kapitan Williamson zdołał przekazać nieoficjalnym organom władzy na Klopsie stosowne przeprosiny, a Surreshun wyjaśnił przekonująco, że ludzie są całkiem inni, i serdeczne powitanie mieli już zapewnione. Na razie poproszono Descartes’a, by został na orbicie do czasu przygotowania i oznaczenia porządnego lądowiska.
— Zgodnie z tym, co piszą, komputer definiuje duszę jako „istotę osobowości” — stwierdził Edwards, przekazując wiadomość Conwayowi. — O’Mara dodaje, że nie chcieli wchodzić w religijne i filozoficzne niuanse, zatem ominęli kwestie lokalizacji duszy i spory o jej nieśmiertelność. Dla komputera każda żywa i myśląca istota ma duszę. Wynikałoby z tego, że lekarze na Klopsie nawiązują bezpośredni kontakt z istotą osobowości swych pacjentów.
— Leczenie przez wiarę?
— Nie wiem, doktorze — odparł Edwards. — Mam wrażenie, że wasz naczelny psycholog niewiele nam tym razem pomógł. A jeśli myśli pan, że pozwolę mu znowu przyjąć zapis Surreshuna, to nie może się pan bardziej mylić.
Conway był zdumiony, jak normalnie wygląda Klops z orbity. Dopiero gdy krążownik znalazł się piętnaście kilometrów nad powierzchnią planety, dało się zauważyć, że okrywa ją pomarszczona i poruszająca się wolno tkanka, pozostałe obszary zaś nieruchome morze. Tylko wzdłuż linii brzegowej można było dostrzec nieco większą aktywność, tam bowiem gromadzili się burzący gęstą niczym zupa wodę drapieżcy. Próbowali oni uszczknąć kąsek z żywego „lądu”, który cofał się przed każdym atakiem.
Descartes wylądował trzy kilometry od spokojnego odcinka wybrzeża, w centrum obszaru oznaczonego kolorowymi bojami. Po chwili wkoło uniosły się kłęby pary powstałej w kontakcie wody z ogniem z dysz. Gdy rufa zbliżyła się do powierzchni, ciąg zmniejszono, a podpory osiadły miękko na piaszczystym dnie morza. Wielka masa wrzącej wody odpłynęła uniesiona pływem, a z mgły wytoczyli się gospodarze.
Niczym wielkie, namoczone obwarzanki zgromadzili się u podstawy statku i zaczęli go okrążać. Gdy trafiali na podwodną skałę albo skupisko roślin, omijali je, kładąc się niemal przy zmianie kierunku, cały czas jednak wirowali i zachowywali możliwie największą odległość od siebie.
Conway odczekał z zejściem z rampy, aż Surreshun przywita się ze swoimi. Włożył na tę okazję lekki kombinezon, którego używał w Szpitalu w sekcji skrzelodysznych. Chodziło nie tylko o ochronę, ale i o to, aby pokazać tubylcom odmienność budowy ciała. W końcu zeskoczył do wody i powoli opadł na dno. Cały czas słuchał tłumaczonych dialogów Surreshuna i miejscowych dostojników oraz gwaru zgromadzonego tłumu.
Gdy stanął już na dnie, w pierwszej chwili wydawało mu się, że został zaatakowany. Wszyscy rzucili się w jego kierunku, żeby przemknąć potem o włos od niego. Każdy coś przy tym mówił. Mikrofon przekazywał ich słowa jako bełkot, ponieważ jednak nie przekraczały możliwości komputera statku, autotranslator oddawał wszystkie zwroty w postaci: „Witaj, nieznajomy”.