Szczerość powitania była niepodważalna — na tym pokręconym świecie ciepło okazywane innym było wprost proporcjonalne do stopnia ich obcości. I nikt nie miał nic przeciwko udzielaniu odpowiedzi na pytania. Conway zrozumiał, że czeka go łatwe zadanie.
Na początku odkrył, że żaden z tubylców nie potrzebuje jego fachowej pomocy.
W społeczeństwie, którego członkowie pozostawali wciąż w ruchu, nie było klasycznych miast, a jedynie instalacje przemysłowe, centra edukacyjne i badawcze. Mieszkań w ogóle się tu nie spotykało. Po pracy na obrotowej ramie mieszkaniec Klopsa odpływał sobie po prostu w morze w poszukiwaniu żywności, zabawy albo nowego towarzystwa.
Nikt tu nie spał, nie było fizycznych kontaktów poza służącymi rozmnażaniu. Nikt nie budował wieżowców ani cmentarzy.
Gdy ktoś przestawał się obracać ze starości, na skutek wypadku, ataku drapieżnika lub kontaktu z trującymi roślinami, nie zwracano na niego uwagi, a gazy powstałe w trakcie rozkładu szybko wynosiły ciało na powierzchnię, gdzie zajmowały się nim ptaki i ryby.
Conway rozmawiał z kilkoma istotami, które były zbyt wiekowe, aby się samodzielnie obracać, i które utrzymywano przy życiu sztucznym odżywianiem. Cały czas przebywały w mechanicznych obrotowych instalacjach. Nie potrafił orzec, czy odsuwano ich śmierć ze względu na szczególne przymioty, czy może chodziło raczej o eksperyment. Niemniej stwierdził, że poza wycinkową geriatrią i położnictwem innej medycyny tutaj nie praktykowano.
Tymczasem zespoły zwiadu sporządzały dokładne mapy planety i przywoziły na pokład próbki. Większość z nich wyprawiano od razu do szpitala i wkrótce Thornnastor zaczął przysyłać wyniki analiz oraz propozycje trybu leczenia. Według naczelnego Diagnostyka patologii Klops wymagał pilnie pomocy medycznej. Conway i Edwards, którzy pierwsi przejrzeli dane i odbyli kilka lotów na niskim połapie, zgadzali się z nim w całej rozciągłości.
— Chyba możemy postawić wstępną diagnozę — rzucił ze złością Conway. — Wszystko przez te nasze istoty. Zbyt swobodnie zaczęły używać broni jądrowej! Niemniej całej sytuacji medycznej nie znamy, przede wszystkim zaś brakuje nam odpowiedzi na kluczowe pytanie…
— Czy na sali jest lekarz? — podsunął z uśmiechem Edwards. — A jeśli tak, to gdzie?
— Właśnie — odparł Conway, który wcale nie był rozbawiony.
Za iluminatorem przetaczały się powoli niskie fale, nad którymi unosił się woal mgły osrebrzonej księżycowym blaskiem. Księżyc, którego orbita przebiegała niemal na granicy Roche’a i który mógł zostać rozerwany na cały rój mniejszych i większych brył, stwarzał kolejne zagrożenie, odległe wszakże o jakiś milion lat. Na razie jego sierp opromieniał morze, wyrastającego na sześćdziesiąt metrów Descartes’a i dziwnie spokojny brzeg.
Spokojny, bo martwy. Padlina nie interesowała tutejszych drapieżców.
— A gdybym zbudował sobie wirującą ramę, co wtedy rzekłby O’Mara? — spytał Conway.
Edwards pokręcił głową.
— Hipnotaśma Surreshuna jest bardziej niebezpieczna, niż pan sądzi. Miał pan szczęście, że nie postradał zmysłów. Poza tym O’Mara już o tym myślał i odrzucił taki koncept. Ruch obrotowy pod wpływem zapisu, czy to w specjalnie zbudowanym module, czy to na obrotowym krześle, pomógłby tylko na jakiś czas. Tak powiedział. Ale spytam go raz jeszcze, jeśli pan nalega.
— Wierzę panu na słowo — mruknął zamyślony Conway. — Zastanawiam się ciągle, gdzie można by znaleźć jakiegoś tutejszego lekarza. Może tam, gdzie jest najwięcej ofiar, czyli wzdłuż linii brzegowej…
— Niekoniecznie — zaprotestował Edwards. — To rzeźnia, a w rzeźni lekarze trafiają się rzadko. Proszę też nie zapominać, że na tej planecie jest jeszcze jedna inteligentna rasa, która zbudowała owe cudowne narzędzia. Może lekarze należą właśnie do niej i trzeba ich szukać poza społeczeństwem toczków?
— Może — przyznał Conway. — Ale tubylcy gotowi są nam pomagać i dobrze będzie jak najszerzej z tego skorzystać. Chcę poprosić o zgodę i towarzyszyć któremuś z tutejszych podróżników, gdy ruszy na dalszą wyprawę. Może się okazać, że nie będzie chciał przyzwoitki i powie mi, gdzie mogę sobie włożyć tę prośbę, ale wiemy już, że tutaj, na obszarach zabudowanych, nie ma lekarzy i tylko podróżnicy mają szansę ich spotkać. Tymczasem spróbujmy poszukać tej drugiej inteligentnej rasy.
Dwa dni później Conway nawiązał znajomość z jednym z pobratymców Surreshuna, który pracował w pobliskiej elektrowni atomowej. Ta przypominała lekarzowi prawdziwy dom, miała bowiem porządne ściany i dach. Obcy nazywał się Camsaug i po zakończeniu zmiany, za dwa do trzech dni, chciał ruszyć na wyprawę wzdłuż nie zasiedlonego odcinka wybrzeża. Nie miał nic przeciwko towarzystwu, jeśli tylko Conway będzie się trzymał z dala od niego w pewnych okolicznościach. Potem bez najmniejszego wstydu opisał szczegółowo, o jakie okoliczności chodzi.
Camsaug słyszał coś o „opiekunach”, ale wyłącznie z drugiej lub trzeciej ręki. Nie cięli i nie szyli nikogo jak ziemscy lekarze, lecz co robili dokładnie, tego toczek nie wiedział. Stwierdził tylko, że często zabijają tych, którymi mieli się opiekować, a ponadto są głupi, wolni i z jakiegoś powodu trzymają się najruchliwszych i najniebezpieczniejszych fragmentów wybrzeża.
— To nie rzeźnia, majorze, ale pole bitwy — wyjaśnił Conway. — Na polu bitwy lekarze są chyba zwykle obecni…
Nie mogli jednak czekać, aż Camsaug zacznie wakacje. Raporty Thornnastora, wyniki badań próbek oraz własne obserwacje nakazywały pośpiech.
Klops był bardzo chorą planetą. Rodacy Surreshuna zbyt swobodnie obchodzili się z dopiero co odkrytą energią atomową — głównie dlatego, że jako dynamicznie rozwijająca się kultura nie mogli sobie pozwolić na tolerowanie nieustannego zagrożenia ze strony wielkich lądowych drapieżników. Odpalając serię ładunków jądrowych kilka kilometrów w głębi lądu, oczywiście tak, by wiatr nie zniósł opadu nad ich teren, usuwali jednocześnie olbrzymią połać żywej tkanki drapieżcy. Teraz potrafili już nawet zakładać na martwym lądzie bazy prowadzące mnóstwo badań naukowych.
Nie przejmowali się, że skażenie radioaktywne powoduje u mieszkańców lądu choroby, w tym liczne nowotwory. Gigantyczni „dywanowi” drapieżcy byli ich naturalnymi wrogami. Przez wieki pożerali każdego roku setki toczków, które teraz brały po prostu odwet.
— Czy te dywany są żywe i rozumne? — spytał z irytacją Conway, lecąc nad olbrzymią połacią cielska, które niewątpliwie trawiła zaawansowana gangrena. — A może pod nimi albo w nich żyją jakieś mniejsze stworzenia? Tak czy owak, toczki będą musiały przestać używać tych brudnych bomb!
— Zgadzam się — westchnął Edwards. — Ale będziemy musieli powiedzieć im to taktownie. Proszę nie zapominać, że jesteśmy tu tylko gośćmi.
— Trudno taktownie powiedzieć komuś, by przestał się zabijać!
— Chyba miał pan dotąd wybitnie rozgarniętych pacjentów, doktorze — rzucił Edwards. — Jeśli dywany to inteligentne istoty, a nie tylko żołądki z paroma narządami do chwytania pokarmu, to powinny mieć oczy, uszy czy układ nerwowy, czyli to wszystko, co pozwala reagować na bodźce środowiska…
— Podczas pierwszego lądowania Descartes’a odnotowano pewną reakcję — odezwał się Harrison z fotela pilota. — Jedna z bestii próbowała nas połknąć! Za kilka minut będziemy przelatywać w pobliżu tego miejsca. Chcecie spojrzeć?