Выбрать главу

— Oczywiście — rzekł Conway. — Otwarcie paszczy może być instynktowną reakcją głodnej i bezrozumnej istoty. Jednak inteligencja też gdzieś tu jest, bo przecież to narzędzie, które dostało się na pokład, nie pojawiło się znikąd.

Opuścili chory obszar i lecieli teraz nad rozległymi polami intensywnie zielonej roślinności. Rola tych roślin w ekosystemie była trudna do ustalenia, gdyż nie odświeżały one powietrza. Okazy, które Conway badał w laboratorium Descartes’a, miały długie, cienkie korzenie i cztery szerokie liście, które przy braku światła zwijały się ciasno, ukazując żółte spody. Cień statku zwiadowczego ciągnął więc za sobą na tle jasnej zieleni żółty kilwater. Przypominał on ślad, jaki zostawia samotny punkt na ekranie oscyloskopu.

Conwayowi świtała już z wolna jakaś myśl, jednak wywietrzała, gdy zaczęli krążyć nad miejscem pierwszego lądowania.

Był to po prostu płytki krater z guzowatym dnem. Wcale nie przypominał paszczy. Harrison spytał, czy mają ochotę wylądować, ale jego ton wskazywał, że oczekuje sprzeciwu.

— Tak — powiedział Conway.

Przyziemili w samym centrum krateru. Lekarze włożyli ciężkie kombinezony, by chronić się przed miejscowymi roślinami, które zarówno na lądzie, jak i w morzu smagały kolczastymi wiciami lub strzelały zatrutymi kolcami do każdego, kto zanadto się do nich zbliżył. Nic nie wskazywało na to, by podłoże miało się rozstąpić, wyszli zatem z pojazdu. Harrison został jednak przy sterach gotów do startu, gdyby coś się nagle zmieniło.

Gdy obchodzili krater i jego bezpośrednie otoczenie, nic się nie zdarzyło, wyciągnęli więc narzędzia do pobierania próbek skóry i tkanki podskórnej. Wszystkie ekipy zwiadowcze woziły podobne wyposażenie i dzięki temu na krążownik trafiały nieustannie setki próbek z całej planety. Jednak tutaj trafili na coś dziwnego. Musieli się przewiercić przez prawie piętnaście metrów suchej, włóknistej skóry, zanim dotarli do różowej i gąbczastej tkanki. Przenieśli sprzęt poza krater i spróbowali raz jeszcze. W nowym miejscu skóra miała tylko sześć metrów, czyli przeciętną grubość.

— To mi nie daje spokoju — mruknął Conway. — Brak otworu gębowego, ani śladu muskulatury, która by nim poruszała, żadnej gardzieli. To nie mogą być usta!

— A jednak się otworzyło — powiedział Harrison na częstotliwości radiostacji skafandrów. — Byłem tam…to znaczy tutaj.

— Dno przypomina tkankę blizny, ale jest ona za gruba, aby powstała wyłącznie po oparzeniu strumieniem głównego ciągu Descartes’a. Poza tym, jakim cudem miejsce lądowania pokryłoby się z położeniem tej hipotetycznej gęby? Prawdopodobieństwo podobnego zbiegu okoliczności to przynajmniej jeden do miliona. I dlaczego nie znaleźliśmy niczego takiego w żadnym innym miejscu, chociaż przebadaliśmy już tę planetę? Jedyny otwór pojawił się tutaj, i to kilka minut po lądowaniu Descartes’a. Dlaczego?

— Dywan zobaczył, że nadlatujemy… — zaczął Harrison.

— Czym? — spytał Edwards.

— Albo wyczuł, że lądujemy, a potem postanowił uformować otwór gębowy…

— Otwór gębowy z mięśniami, które by go otwierały i zamykały, z zębiskami, śliną i gardzielą, która łączyłaby te usta z odległym o całe kilometry żołądkiem…I wszystko w ciągu kilku minut? Z tego, co wiemy o metabolizmie dywanów, to nie miałoby prawa zdarzyć się równie szybko. Chyba się z tym zgodzicie?

Edwards i Harrison milczeli.

— Dzięki badaniom dywanów zamieszkujących małą wyspę na północy wiemy o nich całkiem sporo — przypomniał Conway.

Od drugiego dnia po przybyciu ekipa nieustannie obserwowała wyspę i dywany, które charakteryzował powolny, niemal roślinny metabolizm. Ich górna powierzchnia zdawała się nie poruszać, chociaż w rzeczywistości falowała tak, aby zbierać wodę deszczową potrzebną roślinom, które odświeżały powietrze, przetwarzały odpadki albo służyły za dodatkowe źródło pokarmu. Niemniej naprawdę aktywny był tylko skraj olbrzymiej istoty, gdzie mieściły się usta. Jednak i tutaj nie tyle dywan się poruszał, ile całe hordy drapieżców, które próbowały go podgryzać, podczas gdy on powoli i zdradziecko wsysał je razem z gęstą, bogatą w składniki odżywcze morską wodą. Inne wielkie dywany, które nie miały szczęścia przylegać którymś bokiem do morza, zjadały albo rośliny, albo siebie nawzajem.

Bestie nie miały rąk, macek czy manipulatorów, a jedynie usta i oczy, które mogły śledzić nadlatujący pojazd kosmiczny.

— Oczy? — zdumiał się Edwards. — To dlaczego nie widzi naszego statku zwiadowczego?

— Ostatnio przelatywały tu dziesiątki podobnych statków i śmigłowców — odparł Conway. — Być może jest zdezorientowany. Ale chciałbym, poruczniku, aby pan wystartował, wzniósł się, powiedzmy, na trzysta metrów i zaczął latać, kreśląc jedną ósemkę za drugą. Najciaśniej i najszybciej, jak to możliwe, i ciągle nad tą samą okolicą. Przecięcie tras powinno wypadać dokładnie nad nami. Da się to zrobić?

— Tak, ale…

— Może dzięki temu dywan uzna nas za szczególne zjawisko, a nie tylko jeszcze jeden przelatujący statek — wyjaśnił Conway. — Niech więc pan będzie gotowy szybko nas zabrać, gdyby coś się działo.

Kilka minut później Harrison wystartował, zostawiając obu lekarzy obok modułu wiertniczego.

— Rozumiem, do czego pan zmierza, doktorze — powiedział Edwards. — Chce pan ściągnąć na nas uwagę. Znaki kreślone na niebie przypominać będą X, czyli oznaczenie punktu, ale i cyfrę osiem. Przy ciągłym powtarzaniu może zadziałać.

Pojazd krążył po niebie w najciaśniejszych zakrętach, jakie Conway dotąd widział. Nawet z nastawionym na pełną moc kompensatorem Harrison musiał znosić przeciążenie rzędu czterech g. Cień statku przesuwał się błyskawicznie po podłożu, zostawiając długi szlak zwiniętych, żółtych liści. Wszystko wkoło drżało lekko od huku odrzutowych silników. Jednak w pewnej chwili zaczęło drżeć samo z siebie…

— Harrison!

Statek przerwał manewry i podszedł z rykiem do lądowania. Tymczasem grunt zaczął się już zapadać.

I wtedy się pojawili.

Z podłoża wyłoniły się dwa ustawione pionowo metalowe dyski, jeden sześć metrów przed nimi, drugi w tej samej odległości z tyłu. Na ich oczach oba zmieniły się nagle w bezkształtne bryły, które odpełzły metr czy dwa na bok, po czym znowu przybrały postać dysków, tym razem o ostrych jak brzytwy krawędziach. Zaczęły się przesuwać, zostawiając za sobą głębokie nacięcie. Każdy przebył już z górą ćwierć obwodu okręgu wokół obu mężczyzn, powodując coraz szybsze osuwanie się gruntu, gdy Conway pojął wreszcie, co się właściwie dzieje.

— Wyobraźcie je sobie jako sześciany! — krzyknął. — W każdym razie myślcie o czymś tępym! Harrison!

Jednak nie mogli biec, patrząc nieustannie na dyski i o nich tylko myśląc. Gdyby zaś przestali zwracać na nie uwagę, nie zdążyliby ich wyprzedzić. Posuwali się więc bokiem w stronę statku, co chwila powtarzając w duchu, aby dyski zmieniły się w sześciany, kule lub zgoła podkowy — w cokolwiek byle nie gigantyczne skalpele, które ktoś tutaj przeciwko nim wysłał.

Conway widział w Szpitalu, jak jego przyjaciel Mannon czynił prawdziwe cuda za pomocą takiego sterowanego myślą uniwersalnego narzędzia chirurgicznego, które w jednej chwili potrafiło przekształcić się w to, co akurat było potrzebne. Teraz dwie takie machiny pełzły i wyginały się niczym metalowe zjawy senne, gdy wraz z Edwardsem próbował zmusić je do przemiany, a coś innego — ich właściciel, i to znacznie bardziej doświadczony — opierało się im. Była to nierówna walka, lecz zdołali na tyle zbić z tropu przeciwnika, że dobiegli do pojazdu, zanim okrągły wycinek „skóry” z całym modułem wiertniczym zapadł się i zniknął im z oczu.