— Zareagowali?! — krzyknął major Edwards, gdy zatrzasnęli już właz i Harrison wystartował. — Od tygodni zbieraliśmy okazy i nic się nie działo. A teraz daliśmy im do myślenia. — Nagle jeszcze bardziej się ożywił. — Gdy użyjemy szybkich, zdalnie sterowanych pocisków, będziemy mogli wyrysować na roślinach całkiem złożone wzory!
— Myślałem raczej o użyciu wąskiej wiązki światła kierowanej na powierzchnię w nocy. Liście powinny się otworzyć, a promień światła można by przesuwać o wiele szybciej, tak jak generowało się obraz w dawnych telewizorach. Będziemy mogli wtedy rzutować nawet ruchome obrazy.
— I to jest to! — zawołał entuzjastycznie Edwards. — A to, jak te stwory wielkości powiatu, które nie mają rąk, nóg ani macek, odpowiedzą na nasze sygnały, będzie już ich zmartwieniem. Na pewno coś wymyślą.
Conway potrząsnął głową.
— Możliwe, że mimo swej powolności potrafią szybko myśleć i że to one używają narzędzi, które widzieliśmy. Nie wykluczam, że taka autochirurgia, jakiej byliśmy świadkami, jest dla nich zwykłą metodą pozyskiwania próbek okazów, które są akurat poza zasięgiem ich paszczy. Skłaniam się jednak raczej ku teorii, że gdzieś w głębi dywanów lub pod nimi żyją mniejsze, inteligentne pasożyty, które być może utrzymują nosiciela w dobrym zdrowiu dzięki swoim narzędziom, a może są też jego oczami i wszystkim innym. Ale na razie wszystko jest możliwe.
Zapadła cisza, pojazd zaś wyrównał lot i skierował się w stronę statku macierzystego.
— Bezpośredniego kontaktu nie nawiązaliśmy… — rzekł w pewnej chwili Harrison. — Wywołaliśmy tylko znaczące echo na jego roślinnym radarze. Ale to i tak wielki krok naprzód.
— Myślę, że skoro użyli narzędzi, aby nas schwytać i gdzieś dostarczyć, to owe istoty muszą być względnie głęboko — stwierdził Conway. — Może nie mogą żyć na powierzchni? Nie zapominajcie też, że mogą wykorzystywać dywan tak samo jak my warzywa czy minerały. Ciekawe zatem, jak przeprowadzają analizę próbek i okazów? Czy w ogóle mają narządy wzroku, żeby je zobaczyć? Na górze rośliny są ich oczami, ale nie wyobrażam sobie roślinnego mikroskopu. Może korzystają z soków trawiennych dywanów, przynajmniej na pewnych etapach badań…
Harrison nagle pozieleniał.
— Może najpierw wyślemy im jakąś automatyczną sondę? Co o tym myślicie?
— To tylko teoria… — zaczął Conway, ale przerwał, gdy w głośniku radia dał się słyszeć szum, a potem chrząknięcie.
— Do dziewiątki — rzucił ktoś w eter. — Mówi centrala. Mam pilną wiadomość dla doktora Conwaya. Osobnik o imieniu Camsaug wybrał się na wakacje. Wziął ze sobą lokalizator otrzymany od doktora. Kieruje się ku obszarowi ożywionej aktywności przy wybrzeżu, w sektorze H dwanaście. Harrison, masz coś do zameldowania?
— I to sporo — odpowiedział porucznik i spojrzał na Conwaya. — Ale widzę, że doktor chce najpierw coś powiedzieć.
Conway zamienił kilka zdań z dyspozytorem i parę minut później stateczek ruszył pełnym ciągiem. Mknął teraz po niebie zbyt szybko, żeby liście nadążały z reakcją, za to z hukiem mogącym ogłuszyć każdego, kto tam, w dole, miałby jakieś uszy. Jednak dywan był najpewniej głuchy. No i chory, pomyślał gniewnie Conway, który rozpoznał już trawiący stworzenie zaawansowany nowotwór skóry i był pełen obaw, że to wcale nie koniec dolegliwości.
Zastanawiał się, czy ta powolna istota odczuwa ból. A jeśli tak, to z jakim natężeniem. Czy choroba trawiąca setki akrów skóry sięga głębiej? Co się stanie z domniemanymi inteligentnymi pasożytami, jeśli zbyt wiele dywanów zginie? Wtedy ucierpią najpewniej oceaniczne toczki, gdyż ekosystem planety dozna potężnego wstrząsu. Ktoś naprawdę będzie musiał porozmawiać ze skrzelodysznymi. Uprzejmie, ale stanowczo. I to teraz, nim będzie za późno.
Merkantylny aspekt wyprawy raptownie stracił na znaczeniu. Conway znowu był przede wszystkim lekarzem, który miał się zająć ciężko chorym pacjentem.
Na Descarcie czekał już zamówiony śmigłowiec. Conway przebrał się w lekki kombinezon z silniczkiem odrzutowym na plecach i dodatkowymi zbiornikami powietrza na piersi. Camsaug nazbyt się wysforował, żeby ścigać go pieszo, trzeba więc było skorzystać ze śmigłowca. Za sterami siedział Harrison.
— To znowu pan — rzekł Edwards, gdy go zobaczył.
Porucznik uśmiechnął się.
— Jestem zawsze tam, gdzie coś się dzieje. Trzymajcie się.
Po szalonym locie na pokład krążownika podróż śmigłowcem wydawała się rozpaczliwie powolna. Conway stwierdził, że jeszcze chwila tego czołgania się, a szlag go trafi. Edwards zapewnił go, że ma podobne wrażenie i chyba lepszy czas osiągnęliby wpław. Nie mogli jednak nic zrobić. Śledzili rosnący stopniowo na ekranie ślad lokalizatora Camsauga, a Harrison przeklinał ptaki i latające jaszczurki, które co rusz rozbijały się o łopaty wirnika, nurkując w poszukiwaniu ryb.
Lecieli nisko nad zasiedlonym odcinkiem przybrzeżnych płycizn, chronionych przed wielkimi morskimi drapieżnikami przez pasma wysp i raf. Od strony lądu toczki zabezpieczyły się, detonując w cielsku żyjącego tam niegdyś stworzenia szereg niewielkich ładunków jądrowych. Gigantyczne truchło stanowiło świetną barierę dla żywych dywanów, a toczki mogły swobodnie wpływać do olbrzymich otworów gębowych i głębiej, do przedżołądków.
Jednak Camsaug zignorował bezpieczną okolicę, potoczył się ku przejściu pomiędzy rafami i dalej, w stronę partii brzegu, gdzie trwała normalna dla tej planety walka.
— Wysadź mnie po drugiej stronie cieśniny — powiedział Conway. — Zaczekam, aż Camsaug ją przepłynie, a potem ruszę za nim.
Harrison posadził maszynę we wskazanym przez Conwaya miejscu i chirurg wychylił się przez dolny właz. Zwisając przezeń głową i ramionami, ale z otwartym wizjerem hełmu, widział równocześnie ekran z kropką oznaczającą położenie toczka i odległy o osiemset metrów brzeg. Coś przypominającego flądrę rozmiarów wieloryba wyskoczyło z wody i zanurkowało z ogłuszającym hukiem. Fala, która dotarła do nich kilka chwil później, zakołysała śmigłowcem niczym łódką z kory.
— Prawdę mówiąc, nie rozumiem, po co pan to robi, doktorze — rzekł Harrison. — Czy to naukowa ciekawość każe panu badać zwyczaje godowe toczków? Tak pan tęskni za przygodą, że sam pcha się w trzewia dywanów? Wie pan, mamy dość zdalnie sterowanych sond, żeby załatwić to bez narażania własnej skóry…
— Nie jestem podglądaczem, naukowym czy innym, a pańskie urządzenia nie powiedzą mi tego, co chcę wiedzieć. Widzi pan, wciąż nie mam pojęcia, czego szukamy, ale jestem dziwnie pewien, że właśnie tutaj możemy na to trafić.
— Myśli pan o twórcach narzędzi? Ale z nimi mamy już kontakt przez rośliny.
— To może być bardziej złożone, niż się spodziewamy — odparł Conway. — Nie cierpię krytykować własnych teorii, ale powiedzmy, że te osobliwe narządy wzroku zamykają im dostęp do pewnych obszarów wiedzy. Że nie znają przez to astronomii, nie wiedzą nic o podróżach kosmicznych, a na dodatek, żyjąc pod olbrzymim nosicielem, nie są zdolni spojrzeć na niego z innego punktu widzenia…
Conway rozwinął swoją teorię, zgodnie z którą narzędzia miały służyć owym istotom do kształtowania środowiska. Na innych światach polegało to zwykle na zalesianiu, ochronie gleby przed erozją i odpowiednim wykorzystaniu zasobów naturalnych, tutaj jednak geologia i uprawa ziemi mogły w ogóle leżeć odłogiem. Skoro środowiskiem tych istot był wielki, żywy organizm, najważniejsze dla nich było zapewne dbanie o jego zdrowie.