Выбрать главу

Był pewien, że zdoła odnaleźć te istoty w pobliżu skraju dywanu, gdzie wskazana była ich pomoc w odpieraniu nieustannych ataków drapieżników. Nie wątpił też, że tajemniczy obcy angażują się w nią osobiście, a nie za pośrednictwem swoich dziwnych narzędzi, które miały ten minus, że podporządkowywały się najbliższemu źródłu myśli, co wielokrotnie dowiedziono, tak w Szpitalu, jak i tutaj. Poza tym były zapewne zbyt cenne, żeby ryzykować ich utratę lub uszkodzenie w kontakcie z prymitywnymi falami mózgowymi drapieżców.

Conway nie wiedział, jak te istoty mogą siebie nazywać. Toczki określały ich mianem Opiekunów albo Uzdrawiaczy, ale zaznaczyły, że przyjęcie ich pomocy to niemal pewne samobójstwo, gdyż leczenie częściej kończyło się zejściem niż powrotem do zdrowia. Niemniej gdyby najbieglejszy nawet w chirurgii Tralthańczyk zaczął operować Ziemianina, nie wiedząc nic o jego anatomii i fizjologii, wynik też byłby najpewniej fatalny.

— Ważne jednak, że próbują — stwierdził Conway. — Ich wysiłki skupiają się na tym, by zajmować się skutecznie jednym wielkim pacjentem, a nie wieloma małymi. Są zatem tutejszymi lekarzami i to z nimi powinniśmy najpierw nawiązać kontakt.

Zapadła cisza przerywana jedynie hukiem towarzyszącym gargantuicznym zmaganiom przy brzegu.

— Camsaug jest dokładnie pod nami — oświadczył nagle Harrison.

Conway pokiwał głową, opuścił wizjer hełmu i niezgrabnie zsunął się do wody. Ciężar silnika i dodatkowych zbiorników z powietrzem pociągnął go szybko w dół i kilka minut później ujrzał toczącego się po dnie Camsauga. Podążył za nim, dostosowując własną prędkość tak, by nie stracić go z oczu. Nie zamierzał naruszać niczyjej prywatności. Był lekarzem, a nie antropologiem i ciekawiły go jedynie te działania toczka, które mogły mieć coś wspólnego z medycyną.

Śmigłowiec wzbił się znowu w powietrze i leciał powoli tą samą trasą. Harrison utrzymywał cały czas łączność radiową z Conwayem.

Camsaug zaczął w końcu zbliżać się do brzegu. Mijał ostrożnie skupiska wodorostów i ławice jeżowców, których wyraźnie przybywało, w miarę jak dno się podnosiło. Czasem krążył w kółko, gdy jakiś drapieżnik stawał mu na drodze. Conway musiał się bardzo starać, aby przepłynąć na tymi przeszkodami wystarczająco wysoko, a jednocześnie nie znaleźć się w zasięgu płetw olbrzymiej płaszczki.

Woda była teraz tak pełna wszelakiego życia, że Conway nie widział już powierzchni burzonej przez wirnik śmigłowca. Ciemnoczerwona masa lądowego stwora zwieszała się coraz bliżej. Ledwie było ją widać spod tłumu napierających napastników, pasożytów, a może i obrońców. Zbyt wiele tam się działo, by Conway mógł orzec, kto jest kim. Napotykał nowe gatunki morskich stworzeń: lśniące i nieskończenie długie czarne węże, które próbowały oplatać się wokół jego nóg, oraz meduzy tak przezroczyste, że było widać wszystkie ich narządy.

Jedne pełzały po dnie, zajmując ze dwadzieścia metrów kwadratowych, drugie unosiły się tuż nad nimi. Nie miały chyba kolców ani żądeł, ale wszystko wyraźnie je omijało. Conway wolał się nie wyróżniać.

Nagle jednak znalazł się w opałach.

Nie widział zbyt dobrze, co się stało, ale toczek zaczął nagle dziwnie krążyć w miejscu, z bliska zaś okazało się, że w jego boku tkwi cały pęczek trujących kolców. Zanim Conway do niego podpłynął, Camsaug zaczął się przechylać niczym puszczona po stole moneta, która zaraz ma upaść. Lekarz wiedział, co robić, miał już bowiem do czynienia z podobną sytuacją w Szpitalu, podczas przenosin Surreshuna. Szybko uniósł rannego i zaczął toczyć go przed sobą jak obręcz.

Camsaug mamrotał tylko coś nieartykułowanie, ale szybko przestał wiotczeć i doszedł do siebie na tyle, że sam ruszył ostro naprzód między dwie kępy wodorostów. Conway chciał się wznieść, by przepłynąć nad nimi i wyprzedzić toczka, ale nagle ujrzał w górze flądrę z rozwartą paszczą i odruchowo zanurkował.

Wielki ogon minął go o włos, zdarł mu jednak z pleców zespół napędowy. Równocześnie wodorosty smagnęły jego nogi, rozdzierając w wielu miejscach skafander. Conway poczuł chłodną wodę wdzierającą się do nogawek i coś jakby płynny ogień palący go w żyłach. Kątem oka dostrzegł, jak Camsaug wpada na oślep na jedną z meduz. Inna spływała z wolna na Conwaya, wydając przy tym jakieś odgłosy, których wszakże autotranslator nie potrafił przełożyć.

— Doktorze! — rozległ się głos tak pełen napięcia, że trudno go było rozpoznać. — Co się dzieje?

Conway nie wiedział, co się dzieje. Zresztą i tak nie mógł się odezwać. Ze względów bezpieczeństwa skafander skonstruowano tak, że zaciskał się, izolując uszkodzone miejsca. Przy okazji kurczące się elastyczne pierścienie spowalniały rozchodzenie się zawartej we krwi trucizny po ciele. Mimo to Conway był niemal sparaliżowany, nie mógł poruszać rękami, a nawet żuchwą. Z otwartymi bezwładnie ustami ledwo oddychał.

Meduza była dokładnie nad nim. Powoli objęła jego ciało i zacisnęła się na nim przezroczystym kokonem.

— Schodzę, doktorze! — zawołał ktoś, chyba Edwards.

Conway poczuł, że coś ukłuło go parokrotnie w nogi, i odkrył, że meduza ma jednak jakieś kolce czy ostre wypustki. Przytykała je do skóry przez rozdarty skafander. W porównaniu z wcześniejszym pieczeniem nie bolało nawet za bardzo, było się jednak czym niepokoić. Meduza kombinowała coś niebezpiecznie blisko tętnicy podkolanowej. Conway z wielkim wysiłkiem obrócił głowę, żeby zobaczyć co, ale już się domyślił. Jego kokon wypełniał się jaskrawoczerwoną cieczą.

— Doktorze, gdzie pan jest? Widzę Camsauga. Toczy się, ale wygląda jak owinięty foliową torbą. Jakaś czerwona kula unosi się tuż nad nim…

— To ja! — wykrztusił Conway.

Szkarłatna zasłona wkoło pojaśniała. Coś dużego i ciemnego przemknęło obok i Conway poczuł, jak pchnięty koziołkuje w wodzie. Zaczął jednak wreszcie coś widzieć.

— To była flądra — wyjaśnił Edwards. — Dołożyłem jej z lasera.

Conway zobaczył już majora. Edwards był w ciężkim, pancernym kombinezonie, który chronił go przed atakiem roślin, ale utrudniał celne strzelanie — jego broń zdawała się mierzyć prosto w lekarza. Conway odruchowo chciał się zasłonić rękami i odkrył przy okazji, że może nimi ruszać. Udało mu się też obrócić głowę, a ruchy tułowia i nóg stały się mniej bolesne. Gdy zerknął w dół, ujrzał, że do kolan spowity jest ciągle w czerwień, ale otaczająca go powłoka stawała się znowu przezroczysta.

To było coś niezwykłego!

Spojrzał znów na Edwardsa, potem na toczącego się niezgrabnie, nadal owiniętego w coś Camsauga i w głowie zaświtała mu pewna myśl.

— Proszę nie strzelać, majorze — powiedział słabym głosem, ale wyraźnie. — Niech porucznik zrzuci sieć ratunkową. Zapakujcie nas obu jak najszybciej i zaraz przetransportujcie na Descartes’a. Chyba że nasz przyjaciel nie może żyć bez wody. Jeśli tak, to holujcie nas na statek. Wystarczy mi powietrza. Tylko uważajcie, żeby nie zrobić mu krzywdy.

Obaj towarzysze chcieli oczywiście wiedzieć, o czym właściwie Conway mówi. Wyjaśnił więc sprawę, jak umiał.

— Jak sami widzicie, jest on nie tylko moim odpowiednikiem na Klopsie, ale na dodatek mnie uratował — rzekł na koniec. — Powiedziałbym, że teraz łączą nas prawdziwe więzy krwi.

KLOPS

Conway zamartwiał się sprawą Klopsa przez całą drogę powrotną do Szpitala, ale dopiero ostatnie dwie godziny przyniosły coś konstruktywnego. W końcu przyznał się sobie, że nie zdoła rozwiązać problemu, i zaczął szukać w pamięci nazwisk specjalistów, ludzi i nieziemców, mających wystarczające kwalifikacje, aby mu pomóc. Tak bardzo się zamyślił, że nie zauważył nawet, jak Descartes zmaterializował się w regulaminowej odległości trzydziestu kilometrów od Szpitala. Ocknął się dopiero wtedy, gdy usłyszał matowy, monotonny głos pracownika izby przyjęć.