— Przepraszam, doktorze, ale ogłoszono właśnie alarm i nie chcę przestawiać częstotliwości skafandra — powiedział wyraźnie, chociaż nie bez dudnienia towarzyszącego tak niecodziennej transmisji. — Chciałbym, żebyście przenieśli się jak najszybciej na oddział. Surreshunem nie musi się pan przejmować, bo mieliśmy już z nim kontakt, ale proszę dopilnować transferu tej drugiej istoty… Cóż to?!
Wspomniana istota owinęła się wokół jego głowy i ramion i zaczęła się łasić niczym pies o tuzinie niewidzialnych głów.
— Chyba pana lubi — powiedział Conway. — Jeśli nie będzie pan zwracał na niego uwagi, za chwilę sobie pójdzie.
— Ten mój nieodparty urok osobisty… — mruknął sucho dowódca. — Szkoda, że na kobiety tak nie działam.
Conway opłynął istotę górą, żeby znaleźć się za jej plecami, złapał w garście przezroczystą, elastyczną tkankę i zaczął tak manewrować w wodzie nogami, aby zwrócić SRJH ku przejściu. Falując powoli, meduza skierowała się w korytarz wiodący do oddziału AUGL. Surreshun z mniejszym nieco wdziękiem potoczył się w ślad za nią.
— Wspomniał pan coś o jakimś alarmie.
— Tak, doktorze — odparł dowódca, tym razem przez radio. — Ale właśnie dowiedziałem się, że jeszcze przez dziesięć minut nic tu nie będzie się działo, możemy więc krótko porozmawiać. Przekazano mi, że podczas operacji Hudlarianina doszło do wypadku. Skurcz mięśni pacjenta spowodował tak gwałtowny wyrzut przednich macek, że Kelgianin z personelu został poważnie ranny. Ciśnienie dodało swoje, podobnie jak skład mieszanki oddechowej Hudlarian. Jest toksyczna dla klasy DBLF. Jednak największy kłopot mają z krwawieniem. Zna pan Kelgian.
— A, tak.
Nawet najmniejsza rana była dla nich bardzo groźna. Kelgianie byli gigantycznymi, porośniętymi futrem gąsienicami i tylko ich mieszczący się w stożkowej sekcji głowowej mózg chroniło coś na kształt struktury kostnej. Segmentowe ciało otaczały szerokie pasma mięśni, które wydatnie zwiększały mobilność, za to nijak nie chroniły kluczowych narządów wewnętrznych.
Potężne mięśnie wymagały dobrego ukrwienia, tak więc tętno i ciśnienie krwi Kelgianina były, jak na ziemskie standardy, nienormalnie wysokie.
— Nie mogą opanować krwawienia, przenoszą go więc z sekcji Hudlarian dwa piętra wyżej na oddział Kelgian poziom pod nami — ciągnął dowódca. — Dla oszczędności czasu tędy, przez sekcje wodne. Przepraszam, doktorze, już są…
Nagle stało się jednocześnie kilka rzeczy. Surreshun wyzwolił się z radosnym pochrząkiwaniem z uprzęży i potoczył się korytarzem. Zgrabnie lawirował przy tym między pacjentami i personelem, wśród których byli zarówno krabowaci Melfianie, jak i dwunastometrowe krokodylowate z Chalderescola. Drugi Drambonin wywinął się z chwytu Conwaya i odpłynął, tymczasem zaś w przeciwległej ścianie otworzyły się drzwi śluzy i aż nazbyt liczna ekipa wniosła rannego Kelgianina.
W grupie tej było pięciu ludzi w lekkich kombinezonach, dwoje Kelgian oraz Illensańczyk w przezroczystym ubiorze, pod którym kłębiła się chmura żółtego chloru. Conway rozpoznał za wizjerem jednego z hełmów znajomą twarz Mannona, który specjalizował się w chirurgii Hudlarian. Wszyscy pływali wkoło rannego niczym niezborna ławica, pchając go i ciągnąc ku drugiemu końcowi oddziału. Dyżurny luku i jego ludzie powiększyli zaraz ten tłumek, a i meduza postanowiła pójść w ich ślady.
Z początku Conway myślał, że robi to z ciekawości, ale potem zrozumiał, że stworzenie kieruje się zdecydowanie ku rannemu.
— Zatrzymajcie go! — krzyknął.
Wszyscy to usłyszeli, gdyż jego głos zabrzmiał w hełmach niemal ogłuszająco, nie wiedzieli jednak, kogo ani jak mają zatrzymać, a on nie miał kiedy im tego przekazać.
Przeklinając normalny w wodzie bezwład, Conway ruszył ile sił ku rannemu. Chciał wyprzedzić meduzę i zastąpić jej drogę. Jednak rozległy, przesiąknięty krwią obszar futra na boku Kelgianina przyciągał istotę jak magnes i, jak magnes, z każdym metrem coraz silniej. Conway nie zdążył nic zrobić ani nikogo ostrzec. Drambon bez przeszkód dopadł rannego i owinął się wkoło niego.
Nastąpiła niezbyt głośna eksplozja. W wodzie uniosła się chmura pęcherzyków powietrza, gdy macki meduzy przekłuły uszczelnioną osłonę Kelgianina, a następnie wniknęły pod ubiór ochronny zniszczony już na sali operacyjnej Hudlarian. Chwilę potem macki zagłębiły się w srebrzystym futrze, a przezroczyste ciało Drambona zaczęło się wypełniać czerwienią wysysanej krwi.
— Szybko! — zawołał Conway. — Obu do sekcji powietrznej!
Mógł sobie oszczędzić wołania, bo wszyscy mówili naraz i w słuchawkach panował nieartykułowany gwar. Mikrofon na zewnątrz skafandra też na nic się nie przydawał, gdyż odbierał przede wszystkim głęboki jęk syreny alarmowej i chaotyczne piski oraz bulgoty. Dopiero Chalderescolaninowi udało się jakoś przekrzyczeć pozostałych:
— Weźcie to zwierzę!
Wysiłki pływackie Conwaya spowodowały, że przeciążone systemy cyrkulacji powietrza skafandra niemalże odmówiły posłuszeństwa i kąpał się we własnym pocie. Gdy usłyszał ostatni okrzyk, pot ten wydał mu się lodowato zimny.
Nie wszyscy w Szpitalu byli wegetarianami, więc nieustannie dowożono mięso potrzebne w żywieniu wielu gatunków. Jednak zawsze przybywało ono zamrożone lub inaczej zakonserwowane, i były po temu ważkie powody. Chodziło o uniknięcie tragicznych pomyłek, gdyż wielu mniejszych obcych było nierzadko łudząco podobnych do zwierząt, które co więksi mięsożercy uważali za przysmak.
W Szpitalu obowiązywała zasada, że jeśli jakaś istota trafiła tu żywa, to tym samym — niezależnie od swojego wyglądu — jest inteligentna.
Zdarzały się co prawda wyjątki, ale były rzadkie i dotyczyły jedynie pokojowo usposobionych ulubieńców personelu albo ważnych gości. Każde wtargnięcie nierozumnego zwierzęcia na teren Szpitala wymagało zdecydowanego przeciwdziałania, by uchronić małe, a inteligentne istoty od pożarcia lub co najmniej poważnych kłopotów.
Wprawdzie ani personel medyczny transportujący rannego, ani obsada śluzy nie mieli broni, jednak sygnał alarmu musiał ściągnąć tu w ciągu kilku minut również Kontrolerów, już teraz zaś jeden z pacjentów z Chalderescola, istota zbrojna w macki i pancerz, przymierzał się do zgładzenia Drambona jednym, najwyżej dwoma kłapnięciami potężnych szczęk.
— Edwards! Mannon! Pomóżcie mi go wziąć! — krzyknął Conway, ale nadal nikt nie słyszał go w ogólnym zgiełku. Złapał więc sam powłokę meduzy i rozejrzał się gorączkowo. Szef zmiany w izbie przyjęć dotarł do Kelgianina mniej więcej w tym samym czasie, wsunął nogę między rannego i Drambona i próbował teraz odepchnąć SRJH. Conway obrócił się, podciągnął kolana pod brodę i wykopnął dowódcę byle dalej. Pomyślał, że będzie jeszcze pora na przeprosiny. Chalderescolanin był już niebezpiecznie blisko.
Wtedy zjawił się Edwards. Pojął w lot, do czego zmierza Conway, i przyłączył się. Razem wymierzyli kopniaki w gigantyczną paszczę krokodylowatego, aby go zniechęcić. Nie mogli zrobić mu krzywdy, ale mieli nadzieję, że inteligentna istota nie spróbuje zabić dwóch ludzi tylko po to, żeby odpędzić jedno domniemane zwierzę. Niemniej w tym zamieszaniu nie sposób było czegokolwiek gwarantować, obaj lekarze ryzykowali więc szybką amputację nóg.