Выбрать главу

Nagle stopa Conwaya znalazła się w uścisku solidnych dłoni. To był Mannon, który nie ustał w walce z wierzgającym przyjacielem, aż ich hełmy się zetknęły.

— Co ty wyrabiasz…?!

— Nie czas na wyjaśnienia. Weźcie obu szybko do sekcji powietrznej. Niech nikt nie dotyka meduzy, ona nie robi rannemu nic złego.

Mannon spojrzał na SRJH, który okrywał Kelgianina niczym nabrzmiały czerwienią pęcherz. Nie był już przezroczysty. Krew rannego krążyła w nim, napinając maksymalnie zewnętrzne powłoki.

— Na żarty ci się zebrało… — sapnął, ale obrócił się, chwycił jeden z wielkich zębów krokodylowatego i szarpnął jego łbem na tyle, że po chwili patrzył wprost w oko wielkości piłki futbolowej. Drugą ręką kilka razy nakazał mu się odsunąć. Nieco zmieszany Chalderescolanin odpłynął, a kilka chwil później byli już w śluzie sekcji powietrznej.

Woda zniknęła i właz otworzył się, ukazując dwóch ubranych na zielono Kontrolerów. Jeden trzymał w gotowości wielki karabin z tuzinem ładunków usypiających, z których każdy mógłby obezwładnić większość znanych w Szpitalu ciepłokrwistych tlenodysznych. Drugi ściskał w dłoni znacznie mniej okazałą i tym samym pozornie mniej groźną broń, pozwalającą jednak uśmiercić stworzenie wielkości słonia.

— Nie! — krzyknął Conway i ślizgając się po mokrej podłodze, zasłonił sobą Drambona. — To nasz gość. Bardzo ważna osoba. Dajcie nam kilka minut. Uwierzcie, wszystko będzie dobrze.

Nie opuścili broni, żaden też nie wydawał się skłonny uwierzyć doktorowi.

— Może lepiej niech im pan to wyjaśni — powiedział cicho szef zmiany. Sądząc po zaciętej minie, ciągle gotował się ze złości.

— Jak najbardziej. Mam nadzieję, że nic się panu nie stało, gdy pana kopnąłem…

— Poza zranioną godnością wszystko w porządku. Jednak chciałbym…

— Mówi O’Mara! — ryknęło nagle z głośnika na przeciwległej ścianie. — Chcę kontaktu na wizji. Co tam się dzieje?

Edwards, który był najbliżej komunikatora, wyregulował kamerę.

— Sytuacja trochę się skomplikowała, majorze…

— Jak wszystko, w czym bierze udział doktor Conway — rzucił zjadliwie O’Mara. — Co jest, modlicie się tam o objawienie?

Conway klęknął przy rannym Kelgianinie, żeby sprawdzić jego stan. Na ile mógł się zorientować, meduza owinęła się wokół niego tak szczelnie, że bardzo niewiele wody przeniknęło pod osłonę i skafander. Istota oddychała spokojnie, bez śladu zachłyśnięcia. Drambon był znowu niemal przezroczysty, miał różowe narządy wewnętrzne, szkarłat krwi zniknął. Na oczach Conwaya oderwał się od rannego, odtoczył niczym wielki, pełen wody balon i znieruchomiał pod ścianą.

— … pełen raport o tej formie życia trzy dni temu — mówił tymczasem Edwards. — Rozumiem, że trzy dni to niewiele na rozpowszechnienie jego wyników wśród personelu placówki tej wielkości, ale nikt nie oczekiwał, że nasz gość już u wejścia napotka ciężko rannego, który…

— Z całym szacunkiem, majorze — przerwał mu chłodno O’Mara. — Gdzie jak gdzie, ale w szpitalu takiego spotkania można oczekiwać w każdej chwili. Proszę przestać szukać wymówek i powiedzieć mi wreszcie, co się stało!

— Drambon zaatakował rannego Kelgianina — odezwał się dyżurny luku.

— I co? — Psycholog zawiesił głos.

— I natychmiast go wyleczył — dokończył Edwards.

Rzadko zdarzało się, by O’Marę zamurowało. Conway odsunął się, żeby Kelgianin, który nie wymagał już opieki medycznej, pozbierał się na swoje liczne odnóża.

— SRJH z Drambo to najbardziej profesjonalny lekarz, jakiego znaleźliśmy na tej planecie — powiedział, patrząc na wstającego gąsienicowatego. — Jest pasożytem, który pobiera krew z organizmu pacjenta, oczyszczają z wszystkich czynników chorobotwórczych oraz toksyn, po czym wpuszcza ponownie do krwiobiegu i zasklepia rany. Reaguje czysto instynktownie, więc dostrzegłszy rannego Kelgianina, nie czekając, ruszył z pomocą i zdołał jej udzielić. Ofiara cierpiała z powodu zatrucia hudlariańską atmosferą, która zainfekowała też samą ranę. Dla meduzy z Drambo był to chyba bardzo prosty przypadek. Wiemy, że w trakcie leczenia nie oddaje całej krwi, ale nie zdołaliśmy ustalić, czy wynika to z ograniczeń fizjologicznych, czy może zatrzymuje drobną część jako rodzaj zapłaty.

Kelgianin zahuczał modulowanie niczym róg mgielny.

— Bez wątpienia to zasłużona zapłata — przetłumaczył jego kwestię autotranslator.

DBLF odszedł dziarsko, a obaj Kontrolerzy oddalili się w ślad za nim. Patrząc wciąż ze zdumieniem na meduzę, szef obsługi luku machnął na swoich, żeby wracali do pracy. Napięcie zaczęło opadać.

— Gdy zajmie się pan już swoimi gośćmi i nic nowego się nie wydarzy, proponuję spotkanie, żeby to wszystko omówić — odezwał się w końcu O’Mara. — Za trzy godziny w moim gabinecie.

Naczelny psycholog był podejrzanie uprzejmy i Conway pomyślał, że nie będzie źle postarać się o moralne i medyczne wsparcie podczas tej rozmowy.

Najpierw poprosił o udział w spotkaniu swojego przyjaciela Priliclę, a potem jeszcze oficerów Korpusu — pułkownika Skemptona i majora Edwardsa — doktora Mannona, obu przybyszów z Drambo, Thornnastora oraz dwóch lekarzy — Hudlarianina i Melfianina — którzy odbywali akurat staż w Szpitalu. Potrwało kilka minut, zanim wszyscy weszli do obszernej recepcji biura O’Mary, gdzie zwykle siedział tylko jego asystent i gdzie stał szereg rozmaitych mebli służących najrozmaitszym gościom naczelnego psychologa. Tym razem to on zasiadł za biurkiem asystenta. Z wyraźną, choć kontrolowaną niecierpliwością poczekał, aż wszyscy usiądą, położą się czy zrobią to, co zwykli robić w podobnych sytuacjach.

W końcu O’Mara uznał, że pora się odezwać.

— Od pańskiego dramatycznego powrotu do Szpitala przejrzałem ostatnie raporty dotyczące Klopsa — rzekł cicho. — Wiem już dość, by nie mieć pretensji do nikogo z wyjątkiem pana, Conway. Miał pan wrócić dopiero za trzy…

— Drambo, sir — przerwał mu Conway. — Teraz używamy miejscowej nazwy tej planety.

— Takie rozwiązanie bardziej nam odpowiada — odezwał się Surreshun. — Klops to nie jest dobra nazwa dla planety okrytej stosunkowo cienką warstwą życia zwierzęcego, którą uważamy przy tym za najpiękniejszą w całej galaktyce, i to niezależnie od tego, że innej jeszcze nie widzieliśmy. Poza tym wasz autotranslator podpowiedział mi, że nazwa Klops jest niestosowna również ze względu na emocjonalne zabarwienie tego słowa. Odziera ono nasz świat ze stosownego dlań szacunku. Dalsze używanie tego wyrażenia nie będzie mnie co prawda złościć, gdyż zbyt wiele zrozumienia żywię dla problemów, z jakimi borykają się wasze wątłe umysły, i współczuję wam takich ograniczeń na tyle, że złość nie znajduje przystępu…

— Jest pan szalenie uprzejmy — powiedział O’Mara.

— To również — zgodził się Surreshun.

— Wróciłem, gdyż potrzebuję pomocy — Conway czym prędzej podjął temat. — Sprawa Drambo stanęła w miejscu i bardzo mnie to zaniepokoiło.

— Niepokojenie się to jałowy typ aktywności — odparł O’Mara. — Chyba że damy mu wyraz w odpowiednim towarzystwie. Teraz rozumiem, dlaczego sprowadził pan do mnie aż pół Szpitala.

Conway skinął głową i kontynuował:

— Drambo rozpaczliwie potrzebuje pomocy medycznej, ale nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się z podobnym problemem. Gdy chodziło o kłopoty na planetach zamieszkanych przez ludzi albo jakichkolwiek innych nieziemców, wystarczało odizolować chorych, zasugerować metodę leczenia i profilaktyki oraz dostarczyć odpowiednie medykamenty i sprzęt. Resztą zajmowała się miejscowa służba zdrowia. Drambo to zupełnie inny świat. Pacjentów jest tam stosunkowo niewielu, za to są ogromni. To właśnie skłoniło w ostatnich kilku latach rodaków Surreshuna do sięgnięcia po energię atomową. Służy im głównie za broń, niestety, i to bardzo brudnego typu. Są szczególnie… — zawiesił głos, próbując znaleźć dyplomatyczne określenie beztroski, karygodnej głupoty i skłonności samobójczych, ale nic nie przyszło mu do głowy —… dumni ze swoich obecnych możliwości. Usuwają życie z wielkich obszarów lądu i czynią tym samym rozległe przybrzeżne płycizny zdatnymi do zamieszkania przez nowe pokolenia. Jednak pod tymi wielkimi lądowymi stworzeniami, albo i w nich, żyje jeszcze jedna inteligentna rasa, której środowisko ginie w ten sposób w oczach. To te właśnie stworzenia budują narzędzia w rodzaju tego, które trafiło na pokład Descartes’a. Wydają się bardzo zaawansowani technologicznie. Jednak ciągle nic o nich nie wiemy. Gdy stało się jasne, że to nie rodacy Surreshuna są twórcami wspomnianych narzędzi, zadaliśmy sobie pytanie, gdzie najłatwiej byłoby znaleźć te istoty. Odpowiedź była prosta: tam, gdzie ich środowisko jest nieustannie atakowane. Myślałem, że znajdziemy tam również ich lekarzy, i owszem, udało się nam trafić na naszego przezroczystego przyjaciela. W dość niezwykły sposób uratował mi życie i jestem przekonany, że można go uznać za miejscowy odpowiednik lekarza. Niestety, wydaje się, że nie jest zdolny do komunikowania się z nami. Ponieważ jego organy wewnętrzne są dobrze widoczne i bez prześwietlenia, przyjrzałem mu się i nie odnalazłem niczego, co przypominałoby ośrodkowy układ nerwowy, czyli również mózg. Niemniej bardzo potrzebujemy pomocy tej rasy — dodał z powagą Conway. — Dlatego przywieźliśmy go tutaj, gdzie jest wielu specjalistów od nawiązywania kontaktu z obcymi. Może im uda się to, co nam się nie powiodło.