Musieli też otrzymać wyczerpujące informacje o czekających ich zadaniach medycznych, a to oznaczało długie loty śmigłowcem nad chorymi dywanami. Conway pokazywał im wielkie obszary lądowych stworów porośnięte reagującymi na światło roślinami oraz wybrzeża, przy których nie ustawała bezpardonowa walka, tak że żółta piana przyboju barwiła się co rusz czerwienią. Jednak to tam właśnie miał nadzieję znaleźć następnego miejscowego lekarza. Chciał zająć się tym jak najszybciej — gdy tylko obowiązki pozwolą. Wiedział, że tym razem wspomoże go wielu chętnych do działania i znających swoją robotę pomocników.
Codziennie odbierał kolejne wiadomości od O’Mary. Zdradzały one coraz większe, możliwe do wyczytania między wierszami zniecierpliwienie psychologa, który razem z Priliclą pracował ciągle nad Drambonem, bez powodzenia wszakże. Udało im się jedynie dojść do wniosku, że ta istota musi się posługiwać językiem opartym na bodźcach dotykowych, którego nie sposób rozpoznać ani opisać bez bogatego materiału obserwacyjnego.
Pierwsza wyprawa na wybrzeże miała charakter rekonesansu — przynajmniej z początku. Camsaug i Surreshun potoczyli się chwiejnie przodem po nierównym dnie morskim niczym para osobliwych obwarzanków. Z boków osłaniała ich para Melfian, którzy potrafili się poruszać dwukrotnie szybciej niż tubylcy, dwunastometrowy Chalderescolanin płynął zaś nad nimi, gotów zniechęcić dowolnego drapieżnika zębami, pazurami i potężną kościaną maczugą na ogonie, chociaż Conway uważał, że samo spojrzenie czterech wielkich wyłupiastych oczu powinno skłonić do ucieczki każdego, kto ma ochotę pożyć jeszcze chwilę.
Conway, Edwards i Garoth podróżowali jednym z pojazdów Korpusu, uniwersalnym wehikułem, który mógł się przemieszczać w dowolnym terenie, pływać zarówno w wodzie, jak i pod wodą, a w razie potrzeby unosić się też przez pewien czas w powietrzu. Trzymali się za pierwszą grupą, aby mieć ją w całości na oku.
Kierowali się ku wymarłej strefie wybrzeża, gdzie zalegało wielkie truchło stwora, którego rodacy Surreshuna zabili dla uzyskania przestrzeni życiowej. Zrobili to, zrzucając na niego całą serię siejących skażenie bomb atomowych. Najdalsze miejsce eksplozji było piętnaście kilometrów od morza. Potem odczekali, aż drapieżniki stracą zainteresowanie obumierającym organizmem i odpłyną.
Opad radioaktywny nie martwił toczków, gdyż wiatr zniósł go w głąb lądu, jednak Conway z rozmysłem wybrał miejsce odległe tylko o kilka kilometrów od wciąż żywego odcinka brzegu. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia pierwsze badanie okaże się czymś więcej niż zwykłą autopsją.
Zniknięcie drapieżników pozwoliło na ekspansję morskiej roślinności. Na Drambo granice między światem zwierzęcym a roślinnym były dość płynne, tym samym więc nawet drapieżniki były w gruncie rzeczy wszystkożerne. Dopiero po półtora kilometra natrafili na otwór gębowy stwora, który nie był zamknięty ani nazbyt zarośnięty, lecz nie zmarnowali tego czasu. Camsaug i Surreshun pokazali im wiele gatunków roślin na tyle niebezpiecznych, że nawet okryci ciężkim pancerzem obcy woleli omijać je z daleka.
Praktykowanie medycyny nieziemców znacznie ułatwiał fakt, że choroby i infekcje atakujące jedną rasę nie przenosiły się na inne. Jednak nie dotyczyło to trucizn i toksyn. Te mogły zabić, a na Drambo wiele roślin miało się czym bronić. Kilka gatunków groziło napastnikom zatrutymi kolcami, a jeden udawał nawet w ramach obrony coś na kształt warzywnej ośmiornicy.
Pierwszy dostępny otwór gębowy wyglądał jak wielka jaskinia. Gdy wpłynęli za toczkami do środka, reflektory wehikułu ukazały ciągnący się jak okiem sięgnąć blady dywan wodorostów. Zataczający ósemki Surreshun i Camsaug przeprosili, że dalej nie poprowadzą, gdyż nie mogliby się swobodnie toczyć, a to dla nich zbyt wielkie ryzyko.
— Rozumiemy i dziękujemy — powiedział Conway.
Głębiej roślinność robiła się jeszcze bledsza, aż poczęła z wolna zanikać. Ukazały się wielkie obszary nagiej tkanki ogromnego stworzenia. Była wyraźnie włóknista i przypominała raczej roślinną niż zwierzęcą, niezależnie zresztą od tego, że obumarła już kilka lat wcześniej. Nagle przejście zaczęło się zwężać, a w świetle reflektorów ukazała się pierwsza poważna przeszkoda: plątanina zębów przypominających dzicze szable, lecz tak potężne, że wyglądały jak skraj skamieniałego lasu.
Pierwszy zbadał je z bliska jeden z Melfian.
— Trudno o całkowitą pewność, dopóki patologia nie sprawdzi próbek, ale mam wrażenie, że to raczej roślinna włóknina, a nie kość, doktorze Conway. Rosną gęsto na dolnej i górnej powierzchni gardzieli i nie widać ich końca. Mają elastyczne korzenie, więc odginają się pod stałym naciskiem. W normalnej pozycji skierowane są ku wlotowi przewodu pokarmowego i nie służą raczej rozdrabnianiu pokarmu. Myślę, że mają się na nie nadziewać więksi napastnicy. Sądząc po tym, co dotąd widziałem, układ pokarmowy jest dość prosty. Woda morska ze stworzeniami różnych rozmiarów wciągana jest do żołądka albo jego przed-żołądka. Małe zwierzęta przemykają między zębami, a większe giną na nich. Jednak potem prąd wody albo też spazmy ofiar powodują, że ząb wygina się w drugą stronę i ciało płynie dalej. Skłonny jestem sądzić, że tym samym małe stworzenia nie są żadnym zagrożeniem, natomiast wielkie mogłyby wyrządzić znaczne szkody w żołądku, nim zostałyby strawione. Muszą zatem docierać tam już martwe.
Conway skierował reflektory na Melfianina i zobaczył, że ten macha jednym z odnóży.
— To bardzo prawdopodobne, doktorze — powiedział do nieziemca. — Też skłonny jestem sądzić, że trawienie przebiega tu bardzo powoli. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy nie powinniśmy uznać tych stworów raczej za rośliny niż zwierzęta. Organizm tych rozmiarów zbudowany z kości, mięśni i z układem krwionośnym byłby zbyt ciężki, żeby się poruszać. A one się poruszają, powoli, ale jednak… — Przerwał na chwilę i skupił wiązkę światła na zębiskach. — Niech pan lepiej wróci na pokład, spróbujemy wypalić sobie drogę.
— Nie trzeba, doktorze — odparł Melfianin. — To wszystko już przegniło. Rozpada się przy dotknięciu. Można będzie po prostu przez to przepłynąć. Podda się.
Edwards skierował pojazd tuż nad podłoże i ruszył w tempie marszu Melfianina. Setki długich, bezbarwnych zębów pękały przed dziobem wehikułu, rozsypując się w całe chmury unoszącego się w wodzie osadu. W końcu wypłynęli znowu na otwartą przestrzeń.
— Jeśli te zęby są osobną, wąsko wyspecjalizowaną formą życia roślinnego, zastanawia mnie, dlaczego obszar ich wegetacji tak nagle się zaczyna i równie raptownie kończy — powiedział Conway z namysłem. — Czyżby ktoś umyślnie je tu posadził?
Edwards mruknął, kiwnął głową i sprawdził, czy wszyscy przepłynęli korytarzem wybitym przez pojazd.
— Gardziel znowu się rozszerza i chyba widzę jeszcze innego symbionta — powiedział po chwili. — Wielki, prawda? A tam kolejny. Wszędzie tu rosną…
— Jesteśmy już bardzo daleko — odezwał się Conway. — Lepiej, żebyśmy się nie zgubili.
Edwards pokręcił głową.
— Nie grozi nam to. Widzę kilka podobnych korytarzy otwierających się po bokach. Jeśli to żołądek, musi dochodzić do niego kilka gardzieli.
— Wiemy już, że w samej tylko martwej sekcji są setki otworów gębowych. Ile jest żołądków, możemy jedynie zgadywać. To wielkie jaskinie, ciągnące się całymi kilometrami, o ile radar nie kłamie i nie pokazuje jakiegoś echa — warknął zirytowany Conway. — A my dotąd nawet nie ugryźliśmy problemu!