Выбрать главу

Edwards chrząknął ze zrozumieniem i wskazał przed siebie.

— Wyglądają jak rozmiękłe pośrodku stalaktyty. Chętnie przyjrzałbym się im bliżej.

Nawet Hudlarianin podpłynął, aby przyjrzeć się łukowatym kolumnom. Korzystając z podręcznych analizatorów, zdołali ustalić, że nie były to kolejne symbiotyczne rośliny, tylko fragmenty muskulatury wielkiego stworzenia, pokryte wszelako czymś na kształt nabrzmiałych toreb nasiennych. Pęcherze miały prawie metr średnicy i wydawały się gotowe pęknąć w każdej chwili. Gdy pobierający próbki tkanki Melfianin dotknął przypadkiem jednego z nich, ten rzeczywiście rozerwał się natychmiast, a wraz z nim ze dwadzieścia w pobliżu. Wyrzuciły gęsty, mleczny płyn, który szybko rozprzestrzeniał się w wodzie.

Melfianin wydał kilka nieartykułowanych odgłosów i cofnął się raptownie.

— Co jest? — spytał Conway. — Trucizna?

— Nie, doktorze. Stężony kwas. Przykry, ale od razu krzywdy nie zrobi. Tyle że strasznie cuchnie, że użyję waszego określenia. Jednak proszę zobaczyć, jak reagują mięśnie!

Wielka kolumna wydłużała się wyraźnie, tracąc łukowaty kształt.

— Tak, to potwierdza naszą teorię o sposobie, w jaki te stworzenia trawią pokarm — rzekł Conway. — Myślę, że powinniśmy jednak wrócić już na Descartes’a. Ta okolica wydaje się mniej martwa, niż sądziliśmy.

Roślinne zęby stanowiły barierę i swoisty filtr, nie pozwalający zbyt wielkim i groźnym kąskom dostać się za życia do żołądka. Inne symbionty rosnące na wspornikach jamy żołądka produkowały wydzielinę rozkurczającą wielkie mięśnie, które wciągały masy wody do układu trawiennego. Być może ta sama wydzielina przyczyniała się do macerowania pokarmu, który następnie był wchłaniany przez ściany żołądka albo inne, wyspecjalizowane roślinne symbionty. Zebrali dość próbek, aby Thornnastor mógł poznać szczegóły funkcjonowania całego układu. Gdy wydzielina odegrała już swoją rolę i żołądek był pełen, kurczył się, wyrzucając zapewne nie strawione resztki.

Pęcherze na innych podporach też zaczęły nabrzmiewać, co jednak wcale nie musiało oznaczać, że stwór wciąż żyje. Martwe mięśnie mogły nadal reagować na proste bodźce. Niemniej sklepienie unosiło się coraz wyżej i prąd napływającej wody był coraz silniejszy.

— Zgadzam się, doktorze — powiedział Edwards. — Wynośmy się stąd. Może jednak innym otworem gębowym. Spróbujmy dowiedzieć się jeszcze czegoś.

— Dobrze — mruknął Conway, dziwnie przekonany, że nie powinien się teraz sprzeciwiać. Skoro obumarłe w zasadzie mięśnie nadal mogą się kurczyć, naprawdę trudno ocenić, z jakimi jeszcze pośmiertnymi odruchami tej bestii się zetkniemy, pomyślał. — Ruszaj, ale nie zamykaj śluzy ani włazu towarowego. Na razie zostanę na zewnątrz z naszymi przyjaciółmi…

Conway złapał uchwyt na kadłubie i tak popłynął razem z gromadą nieziemców ku innemu korytarzowi. Miał nadzieję, że to naprawdę gardziel, a nie kanał wiodący w głąb stwora. W każdym razie Edwards meldował, że powinni tą drogą dostać się gdzieś w pobliże żywej wciąż części wybrzeża. Nie podobało mu się to, jednak zanim stopy zmarzły mu na tyle, by zaproponował powrót, stało się coś nieprzewidzianego.

— Majorze Edwards, proszę zatrzymać pojazd — powiedział jeden z Melfian. — Doktorze Conway, czy mogę prosić do mnie? Chyba znaleźliśmy martwego… kolegę.

To była drambońska meduza, która zdążyła już zmętnieć. Dryfowała bezwładnie tuż nad podłożem z długą raną w boku.

— Thornnastor będzie zachwycony — stwierdził entuzjastycznie Conway. — Podobnie O’Mara i Prilicla. Zapakujcie go razem z pozostałymi okazami. Nie jestem skrzelodyszny, ale…

— Nie śmierdzi — odparł Melfianin, domyśliwszy się, o co chodzi. — Powiedziałbym, że zginął zbyt niedawno, aby sprawiać kłopoty.

Chalderescolanin wziął zewłok w macki, przeniósł go do chłodzonego schowka i wrócił na swoją pozycję w szyku. Kilka chwil później usłyszeli kolejną nowinę:

— Mamy towarzystwo.

Edwards skierował wszystkie światła przed dziób, gdzie kłębiła się, wypełniając całą gardziel, walcząca zajadle menażeria. Conway rozpoznał dwa gatunki podwodnych drapieżników, które wyraźnie potrafiły utorować sobie drogę przez barierę zębów, kilka towarzyszących im mniejszych stworzeń, mniej więcej dziesięć meduz i parę wielkogłowych, wyposażonych w macki ryb, których wcześniej nie widział. Tłok panował tam tak wielki, że w pierwszej chwili trudno było orzec, kto z kim walczy.

Edwards osadził pojazd na dnie.

— Wszyscy do środka! — zakomenderował.

Na wpół biegnąc, na wpół płynąc w kierunku wehikułu, Conway całym sercem zazdrościł Melfianom sztuki szybkiego poruszania się pod wodą. Kątem oka ujrzał, jak jeden z wielkich drapieżników zacisnął szczęki na pancerzu Hudlarianina. Nieco wyżej dramboński lekarz owinął się wokół przedstawiciela jednego z nowo poznanych gatunków i zmieniając barwę na czerwoną, zaczął go leczyć w jedyny znany sobie sposób. Rozległ się metaliczny huk, gdy inny potwór zaatakował wehikuł, tłukąc dwa z czterech reflektorów.

— Do ładowni! — krzyknął Edwards. — Nie ma czasu na zabawy ze śluzą!

— Złaź ze mnie, idioto! — warknął Hudlarianin do drapieżnego bydlęcia na swym grzbiecie. — Jestem niejadalny.

— Conway, za tobą!

Od dołu podchodziły go dwa drapieżniki. Chalderescolanin sunął już na ratunek, ale był jeszcze daleko. Nagle meduzowaty wpłynął gwałtownie między Conwaya a napastników i dotknął lekko jedną z bestii. Ta dostała zaraz takich skurczów, że aż białe kości przebiły gdzieniegdzie skórę.

Zatem potrafisz nie tylko leczyć, ale i zabijać, pomyślał wdzięczny za ratunek Conway i spróbował wykonać unik przed drugim drapieżnikiem. Chalderescolanin był już jednak obok. Jednym machnięciem ogona uwolnił Hudlarianina od dokuczliwego towarzystwa, a następnie kłapnął szczęką i utrapienie Conwaya straciło łeb.

— Dziękuję, doktorze — rzucił Conway. — Pańska technika amputacji, choć prosta, jest jednak skuteczna.

— Cóż, czasem pośpiech nie pozwala zaprezentować w pełni kunsztu…

— Dość pogaduszek! Na pokład! — krzyknął Edwards.

— Chwilę! Potrzebujemy jeszcze miejscowego lekarza dla O’Mary — rzucił Conway, przytrzymując się krawędzi włazu. Jeden dryfował akurat, cały czerwony i owinięty wciąż wkoło pacjenta, ledwie kilka metrów dalej. Conway pokazał go Chalderescolaninowi.

— Może pan wciągnąć go do środka, doktorze? Ale ostrożnie, bo on potrafi też zabijać.

Gdy po chwili właz się zatrzasnął, w ładowni znalazło się dwóch Melfian, Hudlarianin, Chalderescolanin, meduzowaty z pacjentem i Conway. W całkowitej ciemności poczuli, że wehikuł zadrżał kilka razy atakowany przez drapieżniki. Tłok panował taki, że gdyby Chalderescolanin próbował się ruszyć, najpewniej rozgniótłby na miazgę wszystkich prócz opancerzonego Hudlarianina. Conwayowi zdawało się, że minęły lata, nim usłyszał wreszcie głos Edwardsa.

— Mamy kilka drobnych przecieków, ale nie ma się czym martwić — rzekł oficer. — Zresztą, gdyby nawet coś się stało, większości z nas i tak woda nie przeszkadza. Automatyczne kamery uchwyciły sporo scen, na których miejscowi lekarze udzielają pomocy różnym istotom. O’Mara będzie zachwycony. O, widzę już zęby. Niebawem będziemy na zewnątrz…

Conway miał przypomnieć sobie te słowa kilka tygodni później, gdy był już z powrotem w Szpitalu, wszystkie nagrania dokładnie przeanalizowano, a żywe i martwe okazy poddano obserwacji albo autopsji. Lekarz tyle się ich naoglądał, że meduzowate pijawki nawiedzały go nieustannie w snach.