O’Mara nie był zachwycony. Tak naprawdę, był bardzo niezadowolony, głównie z siebie, na czym oczywiście cierpiało całe jego otoczenie.
— Badaliśmy zachowanie drambońskich lekarzy zarówno wtedy, gdy byli osobno, jak i wtedy, gdy byli razem, przyjacielu Conway — zaczął Prilicla, daremnie usiłując poprawić atmosferę panującą w gabinecie O’Mary. — Nie znaleźliśmy żadnych dowodów na to, że komunikują się werbalnie, wzrokowo, telepatycznie, przez dotyk, zapach czy w jakikolwiek inny znany nam sposób. Rodzaj ich aktywności emocjonalnej każe mi sądzić, że oni w ogóle nie komunikują się w zwykłym sensie tego słowa. Rejestrują jedynie obecność innych stworzeń i obiektów za pomocą oczu oraz empatycznych zdolności przypominających te, które ma moja rasa. Potrafią w ten sposób odróżnić przyjaciela od wroga. Pamiętasz, jak bez zastanowienia jeden z nich zaatakował drapieżnika, ale zignorował o wiele groźniejszego na pozór Chalderescolanina, który był mu przyjazny. Jednak, o ile możemy coś w tej chwili powiedzieć, ich zmysł empatyczny, mimo że dobrze rozwinięty, nie jest w żaden sposób spokrewniony z rozumem. To samo odnosi się do drugiej przywiezionej przez ciebie meduzy, tyle że…
— … jest o wiele bystrzejsza — dokończył O’Mara i skrzywił się kwaśno. — Prawie równie bystra jak opóźniony w rozwoju pies. Owszem, może jest i tak, że nie mam wystarczających kwalifikacji, by opracować jakiś sposób komunikowania się z tymi istotami, ale tak czy owak, wiem jedno: nie ma sensu marnować czasu na próby dogadania się z drambońskimi zwierzętami.
— Jednak ten SRJH mnie uratował.
— To tylko wysoce wyspecjalizowane zwierzę. W żadnym razie nie jest inteligentne — stwierdził stanowczo psycholog. — Chroni i uzdrawia przyjaciół, a także zabija wrogów, ale nie myśli o tym, co robi. Gdy pokazaliśmy temu drugiemu sterowane myślą narzędzie, wzbudziło ono jego czujność niemal na tej samej zasadzie, na jakiej człowiek robi się ostrożny, gdy stanie w pobliżu nie zaizolowanego przewodu wysokiego napięcia, ale zdaniem Prilicli nie poświęcił naszemu przyrządowi żadnej myśli. Przykro mi, Conway, musimy dalej szukać twórców tych niezwykłych przedmiotów. Podobnie jak prawdziwych miejscowych lekarzy, którzy będą mogli pomóc rozwiązać twój problem.
Conway milczał dłuższą chwilę wpatrzony w obie meduzy spoczywające na podłodze gabinetu O’Mary. Nie mógł się pogodzić z myślą, że istota, która uratowała mu życie, mogła to zrobić czysto odruchowo, nic przy tym nie myśląc ani nie czując. Jednak SRJH był tylko jednym z wielu wyspecjalizowanych stworzeń zamieszkujących trzewia wielkich stworów. Robił to, do czego został ewolucyjnie przystosowany. Metabolizm dywanów był tak powolny, a środowisko, w którym zachodziły właściwe im organiczne reakcje chemiczne, tak rozrzedzone (nie mogło być inaczej, skoro za krew służyła im nieco tylko przesycona różnymi substancjami woda), że to symbionty odpowiadały za produkcję neuroprzekaźników i porządek w krwiobiegu. One dostarczały pożywienia i usuwały odpadki. Inne jeszcze pozwalały dywanom widzieć i oddychać.
— Przyjaciel Conway na coś wpadł — powiedział Prilicla.
— Tak, ale chciałbym to jeszcze sprawdzić. Mogę prosić o dostarczenie tu martwej meduzy? Thornnastor nie pokroił jej jeszcze na kawałeczki, a gdyby coś się stało, łatwo możemy zdobyć inną. Chciałbym, żeby obaj żywi SRJH ją zobaczyli. Prilicla mówił, że nic nie wzbudza w nich żywszych emocji. Rozmnażają się przez podział, zatem nie ma też mowy o relacjach seksualnych. Jednak widok martwego pobratymca powinien skłonić ich do pewnej reakcji.
O’Mara spojrzał przenikliwie na Conwaya.
— Z drżenia, jakie ogarnęło Priliclę, wnioskuję, że zna pan już odpowiedź. Ale co takiego ma się stać? Wskrzeszą go z martwych? Zresztą poczekam, aż pańska inscenizacja osiągnie punkt kulminacyjny…
Gdy dostarczono pojemnik, Conway wyrzucił jego zawartość na podłogę i skinął na O’Marę oraz Priliclę, aby się odsunęli. Obie meduzy zaraz ruszyły ku zwłokom. Dotknęły ich, okrążyły, przykryły… i przez jakieś dziesięć minut były bardzo zajęte. Gdy skończyły, na podłodze nie było śladu po szczątkach.
— Brak zmiany aktywności emocjonalnej. Żadnego żalu ani smutku — powiedział Prilicla. Znowu drżał. Tym razem był to zapewne skutek jego odczuć.
— Nie wygląda pan na zdziwionego, Conway — stwierdził oskarżycielskim tonem O’Mara.
Conway uśmiechnął się szeroko.
— Nie, sir. Jestem tylko niezadowolony, że nadal nie wiemy, kto jest najlepszym lekarzem na Drambo. Jednak te istoty są drugie, zaraz po nim. Zabijają wrogów wielkich stworów, bronią i leczą ich przyjaciół. Nie przypomina wam to czegoś? Owszem, to nie są lekarze, ale… przerośnięte leukocyty. Tyle że muszą ich być miliony, jeśli nie miliardy. A każdy jest naszym naturalnym sojusznikiem.
— Miło mi, że ma pan powody do zadowolenia, doktorze — mruknął naczelny psycholog i spojrzał na zegarek.
— Nie do końca, sir. Wciąż brakuje mi specjalisty od patologii, który znałby dobrze szpitalne wyposażenie. A konkretnie, pewnej specjalistki, z którą współpracuję…
— … na najintymniejszym gruncie — powiedział O’Mara i wyszczerzył nagle zęby. — Rozumiem, doktorze. Porozmawiam z Thornnastorem, gdy tylko będzie pan uprzejmy opuścić mój gabinet…
TRUDNA OPERACJA
Na całej dziwnej i uroczej skądinąd planecie było tylko trzydziestu siedmiu wymagających leczenia pacjentów, którzy różnili się zarówno wielkością, jak i stopniem zaawansowania choroby. Jak wszędzie, można było znaleźć tego, który był w najgorszym stanie i najpilniej wymagał pomocy. On też był największy: gdy leciało się nad nim statkiem zwiadowczym z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę, pokonanie odległości od krańca do krańca stwora zajmowało ponad dziewięć minut.
— To wielki problem — rzekł całkiem poważnie Conway. — Niezależnie od wysokości, z jakiej się na niego patrzy. I jeszcze ten brak fachowej pomocy…
— Przestudiowałam wszystkie materiały dotyczące Drambo na długo przed tym, jak przybyłam tutaj dwa miesiące temu, ale zgadzam się, że trzeba to zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć skalę trudności — powiedziała tonem usprawiedliwienia Murchison, patrząc przez kopułę małej kabiny obserwacyjnej, którą dzieliła z Conwayem. — Co do braku pomocy, sam wiesz, że nie możemy ogołocić Szpitala z personelu i sprzętu dla jednego tylko pacjenta, nawet jeśli jest on rozmiarów sporej wyspy. Mamy pod opieką jeszcze tysiące mniejszych, ale równie wymagających uwagi chorych. A jeśli nadal uważasz, że celowo zwlekałam z przylotem tutaj, to przypominam, że zebrałam się, gdy tylko mój szef uznał, że naprawdę będę ci potrzebna jako patolog — dodała z gniewnym błyskiem w oku.
— Od sześciu miesięcy powtarzałem Thornnastorowi, że jesteś mi potrzebna — odparł spokojnie Conway. Murchison wyglądała pięknie, gdy się złościła, ale pokojowo usposobiona prezentowała się jeszcze lepiej. — Myślałem, że wszyscy w Szpitalu wiedzą, że staram się, by przydzielono cię do tego przypadku. I tylko dlatego siedzimy tu teraz, patrząc na to, co znamy z taśm, i kłócimy się jeszcze, zamiast zająć się własnymi sprawami…
— Mówi pilot — odezwał się głos w interkomie. — Zaczynam krążyć, żeby obniżyć pułap. Wylądujemy około siedmiu kilometrów na wschód od terminatora. Warto zobaczyć, jak rośliny reagują na wschód słońca.
— Dziękuję — powiedział Conway i spojrzał na Murchison. — Nie zamierzałem spędzać czasu jedynie na wyglądaniu przez okno.