Głośne, metaliczne uderzenie o kadłub obwieściło, że pierwsze narzędzie dotarło do statku. Pozostałe dwa zawróciły natychmiast i ruszyły w ślad za pierwszym. Kolejno wzbiły się w powietrze nad poziom sterówki, łukiem poleciały do celu i uderzyły w kadłub. Skanery pokazały, jak obiekty rozpłaszczyły się na poszyciu i po chwili odpadły. Wkrótce zaczęły z hałasem badać poszczególne sekcje statku, jednak nie trwało to długo, gdyż zmieniły taktykę. Zlokalizowawszy wreszcie dokładnie obiekt, wypuściły szereg ostrych szpikulców, które zostawiały całe serie rys na poszyciu.
— Chyba są ślepe — rzekł podekscytowany Conway. — Muszą być przedłużeniem narządów dotyku swych twórców i uzupełniają informacje dostarczone przez rośliny.
— Proponuję, byśmy wykonali taktyczny odwrót, zanim odkryją nasze słabe miejsca. Mówiąc krótko, zmykajmy stąd!
Conway skinął głową. Gdy Harrison zaczął manipulować przy tablicy przyrządów, wyjaśnił, że narzędzia pozwalają się kontrolować człowiekowi na odległość do około sześciu metrów, a potem znów poddają się woli swych twórców. Zaproponował Murchison, aby spróbowała nakłonić je do przybrania jakiegoś kształtu, gdy tylko któreś wystarczająco się zbliży. Dowolnego kształtu, byle tylko nie był to olbrzymi skalpel, siekiera czy coś podobnego…
— Chociaż, poczekaj — powstrzymał ją, gdy coś nagle przyszło mu do głowy. — Wyobraź je sobie szerokie i płaskie, z czymś na kształt skrzydeł i statecznika pionowego. Każ im utrzymać tę postać, gdy będą spadały, i pokieruj je lotem ślizgowym dalej od nas. Przy odrobinie szczęścia będą potrzebowały aż trzech skoków, żeby wrócić.
Pierwsza próba skończyła się niepowodzeniem, chociaż obiekt, który ostatecznie uderzył w kadłub, był zbyt bezkształtny, żeby wyrządzić poważne szkody. Oboje skoncentrowali się mocno na następnym, zmuszając go do przybrania postaci grubej ledwie na trzy centymetry deltoidalnej płaszczyzny ze statecznikiem na grzbiecie. Murchison pilnowała następnie obiektu, aby się nie zmienił, a Conway „pomyślał” lotki i tak pokierował nimi oraz sterem kierunku, że osobliwy samolocik całkiem zgrabnie wzbił się pionowo tuż przed kamerą. Dotarł na dość sporą wysokość, po czym oddalił się lotem ślizgowym poza zasięg ich wpływu.
Pod koniec drogi zaczął się chwiać i przepadać, ale i tak wykonał całkiem poprawne lądowanie, przy którym skosił szereg roślin na trasie dobiegu.
— Doktorze, gotowa jestem cię pocałować… — zaczęła Murchison.
— Rozumiem, że lubi pan dziewczyny i modelarstwo lotnicze, doktorze, ale teraz proszę już zapiąć pasy — rzucił Harrison. — Za dwadzieścia sekund startujemy.
— Utrzymał kształt do końca — zauważył niespokojny Conway. — Czyżby uczył się od nas?
Umilkł, bo deltoid stopniał i zmienił się w znajomą już misę, która skoczyła wysoko w górę. Spadając, przybrała postać szybowca, zanurkowała dla nabrania prędkości, wyrównała jakiś metr nad powierzchnią i skierowała się ku statkowi. Krawędzie natarcia skrzydeł miała ostre jak brzytwy. Pozostałe obiekty zrobiły to samo i ruszyły na pojazd z innych stron.
— Pasy!
Przyspieszenie wcisnęło ich w fotele dokładnie w tej samej chwili, gdy mknące z dużą prędkością szybowce uderzyły w kadłub. Przypadkiem czy celowo, zniszczyły przy tym dwie zewnętrzne kamery. Jedyna, która ciągle jeszcze działała, ukazała szerokie na metr rozdarcie cienkiego poszycia. W otworze tkwił zmieniający ponownie kształt szybowiec. Wyraźnie usiłował poszerzyć otwór. Może to i lepiej, że nie mogli obserwować zabiegów pozostałych narzędzi.
Conway widział w rozdarciu kolorowe przewody i urządzenia pokładowe, które obiekt rozpychał na boki. Potem ekran pociemniał, a odrzut wbił lekarza głęboko w fotel.
— Doktorze, niech pan sprawdzi, czy nie mamy pasażerów na gapę na rufie — powiedział Harrison, gdy przyspieszenie zmalało. — Jeśli znajdzie pan jakiegoś, proszę zmienić go w coś bezpiecznego, co nie poszarpie mi przewodów. Szybko, w miarę możliwości.
Conway nie znał pełnej skali uszkodzeń, gdyż czerwone światełka migające na tablicy przyrządów nic mu nie mówiły. Pilot biegał po nich palcami z takim wyczuciem i troską, że pełen niepokoju, rozkazujący ton, którym się odezwał, zdawał się dochodzić z ust całkiem innej osoby.
— Tylna kamera ukazuje wszystkie trzy narzędzia ścigające lotem ślizgowym nasz cień — uspokoił go Conway.
Przez jakiś czas panowała cisza przerywana jedynie świstem powietrza wdzierającego się przez rozdarcia w poszyciu. Wiatr gwizdał też na wysuniętych wciąż podporach kamer. Grzbiet wielkiego osiadłego stwora przemykał pod nimi rozmazaną smugą, ale pojazd tak się kołysał, jakby nie tyle lecieli, ile płynęli po wzburzonym morzu. Utrzymanie pułapu przy małej prędkości było kłopotliwe, a prędkości nie należało zwiększać, żeby nie zerwało im poszycia. Jak na ponaddźwiękowy pojazd atmosferyczny, maszyna leciała niesamowicie wolno, tak wolno, że nie bardzo wiadomo było, jakim cudem w ogóle utrzymuje się w powietrzu. Chyba tylko dzięki Harrisonowi.
Nie chcąc myśleć o kłopotach porucznika, Conway zaczął głośno zdawać sprawę z własnych:
— Myślę, że to ostatecznie dowodzi, iż właśnie dywany są inteligentnymi użytkownikami narzędzi. Ruchliwość i zdumiewająca zdolność adaptacyjna tych przyrządów nie pozostawia żadnych wątpliwości. Muszą być kontrolowane przez rozproszone i niezbyt silne pole powstałe z bodźców przewodzonych ku powierzchni korzeniami roślin. Tym samym nie sięga ono wysoko nad powierzchnię. Jest tak słabe, że przeciętna istota obdarzona inteligencją może zapanować nad tymi obiektami. Gdyby twórcy narzędzi byli porównywalni z nami rozmiarem i możliwościami umysłu — ciągnął, starając się nie patrzeć na przesuwający się w dole krajobraz — musieliby się przemieszczać pod powierzchnią albo nad nią równie szybko jak ich narzędzia, aby utrzymać nad nimi kontrolę. Do takiego podpowierzchniowego sterowania niezbędne byłyby pancerne pojazdy wwiercające się w tkankę dywanu. Jednak to wszystko nie wyjaśnia, dlaczego ignorowali dotychczasowe próby nawiązania kontaktu, a zdalnie sterowane urządzenia łączności rozkładali niezmiennie na czynniki pierwsze…
— Jeśli obszar wpływu ich umysłów obejmuje całe ciało, to czy mam przez to rozumieć, że nie mają ośrodka nerwowego? — spytała Murchison. — A jeśli nie, to gdzie mieści się ten mózg?
— Skłonny jestem przyjąć, że posiadają jednak ośrodkowy układ nerwowy — odparł Conway. — Zapewne gdzieś w centralnych, dobrze chronionych partiach ciała. Może blisko podbrzusza, gdzie łatwo o składniki mineralne. Kto wie, czy nie jest nawet schowany w jakiejś naturalnej rozpadlinie. Stwierdziliście już, że roślinna sieć neuronalna najbujniej rozwija się tuż pod powierzchnią, tak więc pokrywa roślin czuciowych jest ściśle powiązana z całym systemem przekazującym za pośrednictwem bodźców sygnały elektrochemiczne mięśniom i wszystkim innym narządom, o których nic jeszcze nie wiemy. Owszem, jest to system przypominający unerwienie roślin, ale stopień zmineralizowania korzeni sprawia, że impulsy przekazywane są bardzo szybko. Możliwe zatem, że mózg jest tylko jeden. Mieścić zaś może się właściwie wszędzie.
Murchison pokręciła głową.
— U istoty tej wielkości, nie mającej szkieletu ani struktury kostnej, która chroniłaby całe, wielkie, lecz stosunkowo cienkie ciało, potrzeba by czegoś więcej. Stawiałabym na jedno centrum nerwowe i szereg neuronalnych podstacji. Ale bardziej niepokoi mnie pytanie, co będzie, jeśli okaże się, że ten mózg leży niebezpiecznie blisko pola operacyjnego.