— Bez względu na to nie możemy dłużej zwlekać z operacją. Twoje raporty nie pozostawiają w tej kwestii cienia wątpliwości.
Od chwili przybycia na Drambo Murchison nie marnowała czasu. Na podstawie analizy tysięcy okazów i próbek zgromadzonych w trakcie wykopów i wierceń przedstawiła może nie całkiem kompletny, ale wystarczająco jasny obraz stanu zdrowia stwora i jego fizjologii.
Wiedzieli już, jak powolny jest metabolizm dywanów i że bardziej przypominają one rośliny niż zwierzęta. Za wszystkie odruchy mięśniowe, a także krążenie, przyjmowanie pokarmu, trawienie oraz usuwanie produktów przemiany materii odpowiedzialne były wyspecjalizowane symbionty. Również symbionty tworzyły ośrodkowy układ nerwowy i to one cierpiały najbardziej wskutek opadu radioaktywnego, gdyż wchłaniały go i przenosiły następnie w głąb organizmu. Ginęły w ten sposób same i zabijały tysiące żyjących w tkankach dywanu zwierząt, które miały kontrolować rozrost roślinnych symbiontów.
Istniały dwa zasadnicze typy takich organizmów. Jedne i drugie bardzo poważnie traktowały swoje obowiązki. Wielkogłowe ryby farmerskie były odpowiedzialne za ochronę pożytecznych roślin i usuwanie wszystkich innych. Przy tak ogromnych rozmiarach zachowanie równowagi to szczególnie istotny warunek prawidłowego metabolizmu. Drugi typ pełnił funkcję leukocytów. Meduzy pomagały rybom farmerskim dbać o życie zwierzęce, a ponadto leczyły je w razie choroby albo urazów i usuwały martwe ciała, w tym także przedstawicieli własnego gatunku. To ostatnie było dla nich przekleństwem, gdyż kumulowały w sobie coraz większe dawki materiału radioaktywnego, aż w końcu ginęły jedna po drugiej.
Ostateczny wynik był taki, że martwota ogarniała nie tylko obszary bezpośrednio dotknięte eksplozjami czy opadem. Rozkład systemu był nieodwracalny. Jedynym rozwiązaniem było szybkie chirurgiczne usunięcie chorych fragmentów ciała.
Raporty przynosiły też trochę optymistycznych wieści. Przeprowadzono już sporo pomniejszych, próbnych operacji, by sprawdzić ekologiczne skutki rozkładu olbrzymich zwałów roślinno-zwierzęcej tkanki, szczególnie zaś skutki, jakie mogło to mieć dla życia morskiego i innych stworzeń lądowych. Szukano też metody dekontaminacji szczególnie radioaktywnych wycinków. Ustalono, że rany pooperacyjne będą się goić, aczkolwiek powoli. Przy nacięciu poszerzonym do trzydziestu metrów znikało w zasadzie ryzyko, że nie kontrolowany wzrost przeniesie się na sąsiednie rejony, chociaż dla pewności wskazane były patrolowanie obszaru i nieustanna obserwacja. Okazało się, że rozkład szczątków w ogóle nie stanowi problemu. Żywiołowy, nowotworowy rozrost trwał wówczas tak długo, jak długo wystarczało substancji odżywczych, po czym cały fragment obumierał. Na lądzie kurczył się z czasem i wysychał niczym glina, a fragmenty te mogły się przydać w przyszłości jako pomocnicze bazy medyczne, gdyby przyszło takie tworzyć. Kawałki, które zsunęły się do morza, rozpadały się i odpływały, służąc ostatecznie za pożywienie toczkom.
Nie wszędzie można było oczywiście pozwolić sobie na interwencję chirurgiczną, zwykle z tego samego powodu, dla którego Shylock musiał zrezygnować z funta ciała Antonia. Chodziło jednak tylko o niewielkie obszary w głębi lądu, gdzie choroba przeszła w coś na kształt nowotworu złośliwego. W takich razach stosowano ograniczoną chirurgię oraz wielkie dawki leków, których pozytywne działanie zaczynało już być widoczne.
— Ciągle jednak nie rozumiem, skąd ta wrogość wobec nas — powiedziała z irytacją Murchison, gdy pojazd zachwiał się szczególnie mocno i stracił sporo wysokości. — W końcu prawie nic o nas nie wiedzą, dlaczego zatem nas nie lubią?
Mijali martwy obszar, na którym roślinność utraciła już barwy i nie reagowała na światło ani jego brak. Conway zastanawiał się, czy dywan odczuwa ból. A może tylko traci czucie w obumarłych partiach? Dla wszystkich znanych mu form życia, a spotkał ich już trochę w Szpitalu, przetrwanie wiązało się z przyjemnymi doznaniami, a śmierć z bólem. W ten sposób ewolucja powstrzymywała wszystkie istoty przed biernością w obliczu zagrożenia. Dlatego też wielkie stworzenie niemal na pewno cierpiało za każdym razem, gdy toczki detonowały bombę. Ból musiał ogarniać wtedy setki kilometrów kwadratowych i na pewno był wystarczająco silny, aby rozpalić szaleńczą nienawiść do wszystkiego wokoło.
Conway aż zadrżał na myśl o tak wielkiej skali cierpienia i kilka spraw nagle przestało go dziwić.
— Masz rację — powiedział. — Nie wiedzą nic o nas, ale nienawidzą naszego cienia. Ten dywan nienawidzi go szczególnie, ponieważ samoloty przenoszące bomby toczków zostawiały dokładnie taki sam. A zaraz potem coś wypalało wielkie dziury w jego ciele.
— Lądujemy za cztery minuty — oznajmił nagle Harrison. — Obawiam się, że będziemy musieli przyziemić na wybrzeżu, gdyż ten złom jest zbyt podziurawiony, żeby pływać. Będziemy w polu widzenia Descartes’a. Wyślą po nas śmigłowiec.
Conway spojrzał na twarz pilota i zachciało mu się śmiać. Harrison wyglądał jak ucharakteryzowany tylko w połowie klaun. Brwi miał ściągnięte z napięcia, dolna warga zaś, którą przygryzał od startu, zrobiła się tak czerwona, jakby nieustannie szeroko się uśmiechał.
— Narzędzia nie mogą operować nad tą okolicą, a poziom promieniowania jest niski. Możesz bezpiecznie lądować.
— Dziękuję za okazane zaufanie — mruknął porucznik.
Chybotliwy lot przeszedł płynnie w kontrolowany upadek rufą naprzód. Powierzchnia zbliżała się, zrazu wolno, potem coraz szybciej, aż w końcu Harrison wyhamował pęd, włączając pełny ciąg awaryjny. Po chwili rozległ się ogłuszający huk, zgrzytnął rozdzierany metal i wszystkie światełka na tablicy przyrządów zmieniły barwę na czerwoną.
— Harrison, gubisz jakieś śmieci… — zaczął łącznościowiec z Descartes’a, ale przyziemienie dobiegło już końca.
Potem długo się spierano, czy pojazd wylądował, czy raczej się rozbił. Amortyzatory podwozia wygięły się na boki, a rufa, który przyjęła na siebie sporą część impetu, próbowała zająć miejsce śródokręcia. Fotele antyprzeciążeniowe pochłonęły resztę energii, chroniąc pasażerów nawet wtedy, gdy kadłub przewrócił się na bok i kilka metrów od dziobu pojawiło się szerokie pęknięcie, przez które wpadło do wnętrza światło dnia. Śmigłowiec ratunkowy był już niemal nad nimi.
— Wszyscy wysiadka — zakomenderował Harrison. — Osłona stosu poszła.
Conway spojrzał na szarą, wymarłą okolicę i znowu pomyślał o swoim pacjencie.
— Jeszcze trochę promieniowania nie zrobi tu chyba różnicy — powiedział ze złością.
— Jemu nie — odparł Harrison. — Ale ja chciałbym jeszcze mieć dzieci. Trudno, samolubny jestem…
Podczas krótkiego lotu na jednostkę macierzystą Conway patrzył w milczeniu przez iluminator i bardzo starał się odegnać lęk. Wyobrażał sobie, co by się z nimi stało w razie prawdziwej katastrofy. Wiedział też, że za kilka dni czeka go następna, jeszcze bardziej niebezpieczna podróż. W porównaniu z pacjentem, którego nie mógł nawet ogarnąć wzrokiem, czuł się przerażająco mały. Mały niczym mikrob próbujący uleczyć cielsko, w którym się zagnieździł. Nagle zatęsknił za normalnymi relacjami, jakie miewał z pacjentami w Szpitalu, i przestało być ważne, że bardzo niewielu z nich przypominało ludzi.
Zastanowił się, czy wysłany do szkoły medycznej generał radziłby sobie lepiej od lekarza, który otrzymał dowództwo nad sporą częścią floty tego sektora.