Na powierzchni Drambo wylądowało tylko sześć jednostek Korpusu. Stały na płyciznach kilka kilometrów od linii martwego wybrzeża. Pozostałe jaśniały na porannym i wieczornym niebie niczym cały regiment ruchomych gwiazd. Zespoły medyczne skupiły się na pokładach statków wyrastających z gęstej od życia wody jak szare ule. Były także w ich pobliżu. Ziemianie i podobne im istoty mieszkali na jednostkach, ci zaś, którzy nie potrzebowali powietrza do oddychania, radośnie osiedli na dnie morza.
Ostatnie, miał nadzieję, przedoperacyjne spotkanie zwołał w ładowni Descartes’a, którą wypełniono wprawdzie miejscową wodą, ale przefiltrowaną na tyle, aby dało się w niej dostrzec rzutowane na przednią gródź obrazy.
Protokół wymagał, aby to mieszkańcy Drambo otworzyli obrady. Patrząc na przemawiającego Surreshuna, który toczył się przy tym dokoła wolnej przestrzeni w środku ładowni, Conway raz jeszcze zdumiał się, jak te kruche stworzenia zdołały nie tylko przetrwać, ale jeszcze wyewoluować na tyle, że rozwinęły złożoną cywilizację techniczną. Mimo woli przyszło mu do głowy, że gdyby dinozaury nie wymarły i wykształciły inteligencję, mogłyby podobnie patrzeć na praczłowieka.
Po Surreshunie głos zabrał Garoth, hudlariański starszy lekarz, który odpowiadał bezpośrednio za przebieg leczenia. Jego główną troską było znalezienie metod sztucznego odżywiania dywanów w tych miejscach, gdzie usunięcie chorej tkanki miało przerwać gardziele prowadzące do żołądków. W odróżnieniu od Surreshuna, mówił bardzo mało, za to co rusz sięgał do zdjęć i wykresów.
Na wielkim ekranie widniał obraz ogromnego sztucznego otworu gębowego leżącego prawie trzy kilometry w głąb lądu. Co kilka minut lądowały obok niego śmigłowce albo małe statki zaopatrzeniowe ze świeżymi, lecz martwymi zwierzętami morskimi. Zaraz odlatywały, a wyposażeni w zwykłe ładowarki Kontrolerzy pakowali pożywienie do otworu. Być może ilość i jakość racji były mniejsze niż w warunkach naturalnych, ale jeśli gardziel miała zostać zamknięta na czas operacji, był to jedyny sposób na odżywienie całych, rozległych fragmentów ciała pacjenta.
Przy operacji na równie przemysłową skalę nie sposób było przestrzegać zasad aseptyki, toteż za pomocą pomp doprowadzono wodę oceaniczną wprost z wybrzeża do potężnej plastikowej rury, którą zgłębnikowano przewód pokarmowy. Przez tę sondę lała się stałym strumieniem, z przerwami wywołanymi atakami narzędzi. Niemniej narządy pacjenta były ciągle wypełnione płynem odżywczym, tak więc „leukocyty” mogły w każdym momencie dotrzeć do obszarów zagrożonych przez niebezpieczne rośliny.
Melfianin pokazał oczywiście nagranie przygotowane w trakcie ćwiczeń kilka dni wcześniej, jednak na operowanych obszarach miało powstać z górą pięćdziesiąt podobnych instalacji.
Nagle coś zamigotało obok stacji pomp i obsługujący ją Kontroler odskoczył najpierw kilka metrów na jednej nodze, a potem upadł na ziemię. Jego druga noga, a dokładniej stopa, została wraz z butem obok narzędzia, które nie było już srebrzyste. Czerwone od krwi, przecinało tkankę dywanu, żeby znowu schować się gdzieś w głębi.
— Narzędzia atakują coraz częściej i są coraz bardziej zajadłe — wyjaśnił Garoth. — Zaczynają też przejawiać zastanawiającą pomysłowość. Wasz koncept, aby oczyścić z nich teren, usuwając wszystkie rośliny, wskutek czego narzędzia musiałyby operować na ślepo, sprawdzał się tylko jakiś czas. Wymyśliły nową taktykę, polegającą na podpełznięciu tuż pod powierzchnią niemal do samego celu. Potem nagle wysuwają coś na kształt szpikulca, zadają cios i natychmiast znikają. Nie widzimy więc wtedy, jak się zbliżają, i nie można przejąć nad nimi kontroli. Próbowaliśmy stawiać przy każdym pracującym Kontrolerze drugiego, wyposażonego w wykrywacz metalu, ale nie sprawdza się to za dobrze. Narzędzie ma po prostu większe szansę, że kogoś trafi. Ostatnio zaś obserwujemy całe grupy narzędzi, po pięć, sześć sztuk. Raz było ich nawet dziesięć. Kontroler, który o nich zameldował, zginął kilka sekund później, jeszcze zanim skończył mówić. Niemniej stan znalezionego potem pojazdu zdaje się potwierdzać słowa nieszczęśnika.
Conway pokiwał ponuro głową.
— Dziękuję, doktorze. Obawiam się, że teraz przyjdzie wam jeszcze borykać się z atakami z powietrza. Niechcący pokazaliśmy narzędziom zasadę lotu ślizgowego, a one szybko się uczą… — Opisał incydent, dodał kilka zdań na temat ostatnich odkryć patologów oraz ich teorii i domysłów. Spotkanie szybko przerodziło się przez to w dyskusję, a następnie w zażartą kłótnię. Conway musiał przywołać współpracowników do porządku i poprosić, aby znowu zajęli się terapią.
Szefowie zespołów Melfian i Chalderescolan złożyli niemal jednobrzmiące sprawozdania. Podobnie jak Garoth, zajmowali się niechirurgicznymi aspektami leczenia. Obaj zwrócili uwagę na to, że dla postronnego obserwatora cała operacja mogła być niepokojąco podobna do wielkiej inwestycji górniczej czy rolniczej, a nawet kojarzyć się z osobliwą próbą porwania. Conway musiał się z nimi zgodzić, że amputacja chorej kończyny to najgorszy możliwy sposób leczenia raka.
Ilość materiałów radioaktywnych zgromadzonych w centralnych rejonach ciała stwora nie była zbyt wielka i dość powoli przenikały one w głąb, jednak oczywiste było, że jeśli czegoś się w tej sprawie nie zrobi, w końcu spowodują jego śmierć. Znacznie więcej było lekko skażonych pól, które jednak znajdowały się często w miejscach nie nadających się do operacyjnego leczenia. Tam zdecydowano się zebrać ciężkim sprzętem wierzchnią warstwę i usypać z radioaktywnych odpadów wielkie kopce, które miały być później zdekontaminowane. Dalsze leczenie miało się wówczas wiązać z udzieleniem pacjentowi takiej pomocy, aby sam zaczął sobie pomagać.
Na ekranie pojawił się obraz tunelu pod jedną z dotkniętych chorobą stref. Roiło się w nim od życia, głównie ryb farmerskich z krótkimi, wyrastającymi u podstaw wielkich głów mackami. Oprócz nich widać było też sunące powoli ku obserwatorom meduzy.
Żadne z tych stworzeń nie wyglądało zbyt zdrowo. Ryby, które miały się zajmować wewnętrzną roślinnością, poruszały się wolno i nieustannie wpadały na siebie. Zwykle przejrzyste „leukocyty” miały mleczną barwę zwiastującą ich rychłą śmierć. Odczyty licznika promieniowania nie pozostawiały złudzeń co do przyczyn ich kłopotów.
— Te istoty krótko potem uratowano i przeniesiono do izb chorych na większych jednostkach, a następnie do Szpitala — powiedział Chalderescolanin. — Dobrze zareagowały na leczenie, jakie zwykle stosujemy w przypadku choroby popromiennej. Wróciły już tutaj, aby kontynuować swoją pożyteczną pracę.
— Jednak mając wciąż do czynienia ze skażonymi roślinami i rybami, znowu przyjmują kolejne dawki promieniowania i ponownie zaczynają chorować — uzupełnił Melfianin.
O’Mara oskarżył Conwaya, że traktuje Szpital jak uniwersalną maszynę do wszystkiego, wskutek czego leczenie istot z Drambo trwa tam nieustannie na taką skalę, że lekarze Korpusu słaniają się już na nogach.
Jednak to wszystko nie wystarczało, aby przywrócić równowagę. Znacząca poprawa kondycji pacjentów wymagałaby masowych transfuzji „leukocytów” pobranych od innych, zdrowszych dywanów.
Gdy Conway po raz pierwszy usłyszał o transfuzji, zaniepokoił się, czy pacjent nie odrzuci obcych antyciał. Jednak nie doszło do tego, a jedynym problemem okazał się transport starannie wybranych okazów.
Zgromadzeni ujrzeli scenę pobierania „leukocytów” od małego, obrzydliwie zdrowego dywanu. Specjalna drużyna Korpusu wywierciła w tym celu głęboką studnię, która — chociaż jej cembrowina powyginała się już w kilku miejscach na skutek powolnych ruchów stwora — ciągle nadawała się do użytku. Komandosów opuszczano do niej ze śmigłowców. Musieli unikać lin wyciągu, który miał potem przetransportować ich zdobycz na górę. Nosili lekkie kombinezony i uzbrojeni byli tylko w sieci. Oczywiście — ani na chwilę nie mogli zapomnieć, że „leukocyty” są ich przyjaciółmi. To było bardzo ważne.