Zdołali zebrać kilka próbek i rzucić okiem na otaczającą ich tkankę, ale wycieczka nie trwała długo, gdyż ledwie uszczelnili kombinezony i wyszli na zewnątrz, tunel zaczął osiadać, a ze ścian popłynęła jakaś czarna ciecz, która niebawem sięgnęła im do kostek. Conway wolał nie brać jej zbyt dużo do pojazdu, bo dzięki próbkom pobranym w czasie wierceń wiedział, że wszystko, co znajduje się na tej głębokości, nieziemsko wręcz śmierdzi.
W pojeździe Murchison obejrzała jedną z próbek, która wyglądała jak zwykła ziemska cebula, tyle że przecięta dokładnie na pół. Płaski spód pokrywały krótkie, przypominające robaczki wyrostki i rdzeń, który dzielił się na wiele mniejszych, a dopiero potem łączył się z siecią neuronalną.
— Powiedziałabym, że ta istota absorbuje z podłoża składniki mineralne oraz przenikającą na dół wodę, a z drugiej strony dostarcza sobie smarowidła niezbędnego do przemieszczania się, gdy okoliczne zasoby zostaną wyczerpane. Jednak nigdzie tutaj nie widać śladów struktury nerwowej, o jaką nam chodzi. Nie ma też blizn po narzędziach przedzierających się przez tkankę. Obawiam się, że musimy spróbować gdzie indziej.
Prawie godzinę zabrała im droga do następnej doliny, a kolejne trzy wędrówka do jeszcze innej. Conway od początku powątpiewał w sens sprawdzania tego trzeciego miejsca, gdyż jego zdaniem leżało nazbyt na uboczu, żeby mieścić mózg. Jednak zaocznie trudno było wykluczyć, że ta istota nie ma wielu mózgów albo przynajmniej dodatkowych ośrodków nerwowych. Murchison przypomniała mu, że dawne ziemskie dinozaury miały dwa mózgi, chociaż w porównaniu z dywanem były wręcz mikroskopijne.
Trzecie miejsce znajdowało się ponadto blisko pierwszego nacięcia operacyjnego.
— Sprawdzenie wszystkich zagłębień to praca na resztę życia! — powiedział ze złością Conway. — A tyle czasu nie mamy.
Na ekranie ukazującym obraz z góry widział blednące z wolna niebo, na którym zgromadziły się już na wyznaczonych pozycjach krążowniki Korpusu. Wyłączono reflektory instalacji transfuzyjnych i żywieniowych. Czasem na ekranie pojawiała się twarz Edwardsa, którego przeniesiono na pokład Vespasiana jako medycznego oficera łącznikowego. Miał za zadanie przekładać fachowe polecenia Conwaya na konkretne działania ciężkich jednostek.
— Jak były rozmieszczone wasze próbne odwierty? — spytał nagle Conway. — Zawsze w regularnych odstępach i wszystkie sięgały aż do gruntu? Były takie obszary, gdzie to czarne smarowidło prawie nie występowało? Interesują mnie okolice dywanu, które wcale się nie poruszają, gdyż one właśnie…
— Rozumiem — przerwała mu Murchison. — To by różniło inteligentny dywan od wszystkich pozostałych. Dobra ochrona mózgu i centrów produkcyjnych wymagałaby ich unieruchomienia w konkretnych, dobrze wybranych zagłębieniach. W tej chwili przypominam sobie jedynie tuzin takich odwiertów, w których prawie nie wykryliśmy smarowidła, ale sprawdzę mapy. Daj mi parę minut.
— Wiesz, nadal nie jestem zadowolony, że nie zostałaś na powierzchni, ale cieszę się, że jesteś ze mną — mruknął Conway.
— Dziękuję. Miałam nadzieję, że tak jest.
Pięć minut później wiedziała już wszystko, co trzeba.
— Chodziło o tę dolinę otoczoną niskimi górami. — Pokazała na mapie. — Zwiad powietrzny wykazał, że jest niezwykle bogata w rozmaite minerały, ale to samo można powiedzieć o całym środku kontynentu. Nasze odwierty były dość rozrzucone, mogliśmy więc ominąć mózg, ale jestem prawie pewna, że tam właśnie się znajduje.
Conway pokiwał głową i spojrzał na Harrisona.
— To nasz następny cel. Ale jest za daleko, byśmy jechali tam o własnych siłach. Proszę wyprowadzić pojazd na powierzchnię i wezwać śmigłowiec transportowy, żeby nas tam przeniósł. Po drodze zaś proszę zbliżyć się możliwie najbardziej do gardzieli numer czterdzieści trzy i linii cięcia, żebym mógł się przekonać, jak pacjent reaguje na początku operacji. Możliwe, że ma jakieś mechanizmy obronne uaktywniane w razie rozległych zranień. — Nagle pomyślał całkiem o czym innym i humor mu się popsuł. — Cholera, trzeba było od początku zająć się narzędziami, a nie toczkami. Wtedy nie wzięlibyśmy „leukocytów” za istoty inteligentne. Zmarnowałem mnóstwo czasu.
— Teraz już go nie marnujemy — powiedział Harrison, wskazując na ekran.
Na dobre czy na złe, operacja już się zaczęła.
Na głównym ekranie widać było ciężkie krążowniki w szyku torowym podążające w ślad za jednostką flagową wzdłuż linii cięcia. Grzechotki wcinały się w tkankę, a operatorzy pół siłowych utrzymywali brzegi rany rozwarte, aby następny okręt w szyku mógł sięgnąć głębiej. Wszystkie krążowniki klasy „cesarskiej” mogły bardzo dokładnie razić rozmaitymi typami uzbrojenia. Potrafiły równie dobrze spacyfikować bólem zębów zamieszki na kilku sąsiadujących ze sobą ulicach i unicestwić w atomowym ogniu cały kontynent. Jednak Korpus Kontroli nie dopuszczał zwykle do sytuacji, w których musiałby sięgać po broń masowej zagłady — raczej chował ją w zanadrzu jako potężny straszak. Podobnie jak wszyscy policjanci, tak i ramię sprawiedliwości Federacji dobrze wiedziało, że trzymany w odwodzie argument siły ma większą moc niż taki, którego używa się na co dzień. Wszakże najefektywniejszą i najbardziej uniwersalną bronią na pokładach krążowników były grzechotki, które sprawdzały się zarówno jako miecz, jak i jako lemiesz.
Rozwój systemów sztucznego ciążenia, które chroniły załogi jednostek Federacji przed skutkami wielkich przeciążeń, zaowocował też innymi wynalazkami, jak ekrany meteorytowe czy wielkie ekrany nośne, które pozwalały statkom kosmicznym — o ile te dysponowały wystarczającym zapasem mocy — szybować w atmosferze planet na podobieństwo dawnych samolotów. Dzięki tej samej zasadzie powstały też grzechotki, broń na zmianę przyciągająca i odpychająca dany obiekt z siłą do stu g i zmieniającym się kilkanaście razy na minutę wektorem.
Okręty Korpusu bardzo rzadko wykorzystywały ten oręż w boju. Zazwyczaj oficerowie uzbrojenia kierowali grzechotki na rozległe połacie lądu, które miały być oczyszczone i zrekultywowane na użytek nowych kolonii. Najlepsze efekty osiągano przy użyciu skupionej wiązki, jednak nawet rozproszone pole potrafiło być groźne, szczególnie dla małych celów, takich jak jednostki zwiadowcze. Zamiast oddzierać płyty poszycia czy rozbijać w drobny mak konkretne podzespoły okrętu, wprawiały w wibracje cały jego kadłub, co z reguły miało fatalne skutki dla załogi.
Jednak podczas tej operacji wiązki miały być bardzo skupione, a ich celność i zasięg określano w centymetrach.
Nie było to specjalnie widowiskowe. Każdy z krążowników operował trzema bateriami grzechotek, ale wektor ich działania zmieniał się z taką częstotliwością, że grunt zdawał się w ogóle nie poruszać. Dobrze widoczna była dopiero działalność leżących między bateriami modułów pół, które odciągały odcięty płat i utrzymywały go w tej pozycji, aby następny okręt mógł pogłębić cięcie. Manewr miał być powtarzany, aż długa na kilka kilometrów rana sięgnie skalnego podłoża. Wtedy czekające na orbicie zgrupowania miały poszerzyć wąwóz na tyle, żeby stał się barierą dla infekcji trawiącej tkankę.
Conway słyszał ponadto meldunki oficerów uzbrojenia, których — zdawało się — były całe setki. Wszyscy mówili właściwie to samo, i to najszybciej, jak potrafili. Co pewien czas włączał się jeszcze jeden głos, który chwilami korygował coś, niekiedy chwalił, a innym razem pomagał. Był to głos niemalże boga, czyli głównodowodzącego floty Sektora Dwunastego, komandora Dermoda. Miał on pod swoimi rozkazami z górą trzy tysiące większych jednostek i liczne statki zaopatrzenia i łączności oraz linie produkcyjne i bazy remontowe. Był tym samym odpowiedzialny za setki tysięcy obsadzających je istot rozmaitych ras.