Choć właściwie już nie był…
Żeby zostać asystentem Thornnastora, naczelnego Diagnostyka patologii (i tym samym przełożonego Diagnostyków w Szpitalu), Mannon musiał się cieszyć absolutnie doskonałym zdrowiem. Diagnostycy byli niesamowicie wyczuleni na kondycję swoich asystentów. To samo podkreślał też zresztą O’Mara. Tylko jak ustalić, co właściwie opętało Mannona dwa dni wcześniej?
Nie wsłuchując się w rozmowę przyjaciół, Conway zastanawiał się, czy zdoła w ogóle zebrać jakieś użyteczne dowody. Aby zadać różnym osobom stosowne pytania, musiał zachować wiele taktu i ułożyć jeszcze jakąś spójną teorię uzasadniającą przyjętą linię dochodzenia. Wciąż był bardzo daleko myślami, gdy Mannon i Prilicla wstali od stołu. Gdy wychodzili, Conway zbliżył się do małego empaty.
— Wyczułeś jakieś echo? — spytał cicho.
— Nie, żadnego.
Ich miejsca zajęło zaraz troje Kelgian, którzy ułożyli długie, srebrzyste ciała na krzesłach ELNT tak, że ich przednie kończyny znalazły się w stosownej odległości od blatu. Była wśród nich Naydrad, siostra przełożona, która asystowała dwa dni wcześniej Mannonowi. Conway przeprosił przyjaciół i wrócił szybko do stolika.
— Chętnie bym pomogła, doktorze, ale to dość niezwykła prośba — powiedziała Naydrad, gdy wyjawił, o co mu chodzi. — Musiałabym się sprzeniewierzyć tajemnicy lekarskiej…
— Nie chcę żadnych nazwisk — wtrącił szybko Conway. — Potrzebuję informacji o błędach tylko do celów statystycznych i nie zamierzam wszczynać postępowania dyscyplinarnego. To nieoficjalne dochodzenie, mój pomysł. Chcę jedynie pomóc doktorowi Mannonowi.
Wszyscy oczywiście chętnie pomogliby szefowi, popatrzyli więc na Conwaya, czekając na dalsze wyjaśnienia.
— W skrócie chodzi o to, że jeśli nie jesteśmy skłonni wiązać błędów Mannona ze spadkiem jego umiejętności, pozostaje przyjąć, że odpowiedzialne są za to jakieś przyczyny zewnętrzne. Dysponujemy zresztą mocnymi dowodami na to, że doktor był i jest w pełni władz umysłowych i sił fizycznych, i to też każe szukać przyczyn poza nim. Przyczyn, a raczej przesłanek sugerujących, że takie zjawisko zaszło. Niekoniecznie w wymiarze czysto fizycznym. Pomyłki osób na stanowiskach zawsze bardziej rzucają się w oczy niż błędy ich podwładnych, jednak gdyby w grę wchodził jakiś czynnik zewnętrzny, nie dotyczyłyby one wyłącznie starszego personelu. Dlatego właśnie potrzebuję jak najpełniejszych danych o wszelkich wypadkach, nawet drobnych, jakie zdarzyły się ostatnio w Szpitalu. Również wśród stażystów. Musimy ustalić, czy podobne zdarzenia ostatnio się nasiliły, a jeśli tak, to gdzie i kiedy.
— Powinniśmy zachować to w sekrecie? — spytał inny Kelgianin.
Conway omal nie prychnął na myśl, że cokolwiek mogłoby pozostać tajemnicą w takim miejscu, ale gdy się odezwał, beznamiętny autotranslator odarł jego głos z sarkazmu.
— Im więcej osób będzie zbierać dane, tym lepiej. Zdaję się na was z wyborem współpracowników…
Parę minut później powtórzył niemal to samo przy innym stoliku, a potem jeszcze przy kilku. Wiedział, że spóźni się przez to na oddział, ale szczęśliwie ostatnio trafili mu się ambitni asystenci, którzy tylko czekali na szansę, żeby pokazać, co potrafią bez ciągłego nadzoru starszego lekarza.
Tego dnia nie doczekał się szczególnego odzewu, wcale go zresztą nie oczekiwał, niemniej nazajutrz personel pielęgniarski wszelkich gatunków i klasyfikacji zaczął znosić mu w wielkiej tajemnicy informacje o rozmaitych wypadkach. Dziwnym trafem wszystkie relacje dotyczyły osób trzecich, jednak Conway wysłuchiwał ich z powagą i zapisywał dokładnie, gdzie i kiedy co się zdarzyło. Nie wykazywał też przy tym najmniejszego zainteresowania personaliami osób, o których mu opowiadano. Trzeciego dnia akcji Mannon odszukał go podczas obchodu.
— Widzę, że naprawdę wziąłeś się do pracy, doktorze — rzucił mało serdecznymi tonem. — Owszem, jestem wdzięczny. Lojalność to cenna cecha, nawet jeśli ktoś opacznie ją rozumie. Wolałbym jednak, abyś dał sobie spokój. Możesz się wpakować w poważne kłopoty.
— To ty masz kłopoty, nie ja — odparł Conway.
— Tylko tak ci się zdaje — mruknął Mannon. — Wracam od O’Mary. Masz się stawić w jego gabinecie. Natychmiast.
Kilka minut później jeden z asystentów O’Mary zaprosił Conwaya do psychologicznej jaskini. Próbował przy tym ostrzec delikwenta spojrzeniem przed nadciągającym kataklizmem, a sądząc po grymasie ust, z góry już mu współczuł. Conwaya zdumiała ta ekspresja tak bardzo, że nie zauważył, jak stanął z głupawą miną przed gniewnym obliczem O’Mary.
Psycholog wskazał palcem najmniej wygodne krzesło.
— Co pana napadło, żeby organizować sobie w Szpitalu własny wywiad?! — spytał.
— Co…?
— Niech pan nie udaje głupca — warknął O’Mara. — I proszę nie robić głupca ze mnie. Nie przerywać! Owszem, jest pan najmłodszym starszym lekarzem i pańscy koledzy, z których jednak żaden nie para się psychologią kliniczną, mają o panu wysokie mniemanie. Ale tak nieodpowiedzialne, idiotyczne wręcz zachowanie kwalifikuje pana na pacjenta oddziału psychiatrycznego! Za pana sprawą dyscyplina młodszego personelu z wolna upada — podjął nieco spokojniej. — Popełnianie błędów stało się modne! Niemal wszystkie siostry przełożone mówią mi ciągle, mi, że trzeba z tym skończyć! Muszę wysłuchiwać za pana, bo to pan wymyślił tego niewidzialnego, niematerialnego potwora. Niemniej jako naczelny psycholog muszę się tym zająć! — O’Mara przerwał, żeby zaczerpnąć oddechu, a gdy znowu się odezwał, był już tak opanowany, że niemal uprzejmy. — Jeśli oczekiwał pan, że ktoś da się na to nabrać, grubo się pan pomylił. Mówiąc jak najprościej, miał pan nadzieję, że w powodzi cudzych potknięć błędy pańskiego przyjaciela stracą znaczenie. Proszę przestać otwierać nieustannie usta, zaraz będzie pańska kolej. Najbardziej martwi mnie jednak, że sam przyczyniłem się do tego: podrzuciłem panu nierozwiązywalny problem w nadziei, że spojrzy pan na niego z nowej perspektywy i podsunie jakieś, choćby częściowe, rozwiązanie, które da szansę naszemu przyjacielowi. Pan zaś tylko przysporzył nam zmartwień! Może trochę przesadzam, ale chyba łatwo zrozumieć moje wzburzenie, doktorze. Takie pomysły mogą wpędzić pana w poważne kłopoty. Nie wierzę wprawdzie, aby personel pielęgniarski chciał umyślnie popełniać błędy, w każdym razie nie takie, które zagrażałyby zdrowiu pacjentów, ale każde rozluźnienie dyscypliny jest groźne. Zaczyna pan pojmować, do czego doprowadził?
— Tak, sir — przyznał Conway.
— Też mi się tak zdaje — mruknął O’Mara nietypowym dlań ugodowym tonem. — A teraz czy zechce mi pan wyjawić, dlaczego to zrobił?
Conway nie spieszył się z odpowiedzią. Nie pierwszy raz w tym gabinecie urażono jego miłość własną, ale teraz sprawa wyglądała poważnie. Wszyscy wiedzieli, że jeśli O’Mara kogoś lubi albo przynajmniej życzy mu dobrze, zachowuje się dość swobodnie, czyli po prostu odpychająco. Jednak gdy nagle cichnie, robi się uprzejmy i chowa gdzieś swój zwykły sarkazm, znaczy to, że zaczyna traktować gościa jak pacjenta, a nie jak kolegę zawodowca. Czyli jak kogoś, kto naprawdę ma kłopoty.