Teraz wylot miał sześć razy większą średnicę, pacjent zaś wykrwawiał się w tym samym tempie co wcześniej.
— Przykro mi, doktorze — odezwał się Holroyd. — Mam powtórzyć ostrzał z głębszą penetracją?
— Nie, chwilę.
Conway gorączkowo szukał jakiegoś pomysłu. Pamiętał, że to nie prace inżynieryjne, ale operacja chirurgiczna, jednak ciągle trudno mu było w to uwierzyć. Rozmiary pacjenta przerastały możliwości wyobraźni. Gdyby chodziło o Ziemianina, nawet bez instrumentów i leków wiedziałby, co robić. Sprawdzić miejsce zranienia, założyć opaskę uciskową… Właśnie!
— Holroyd! Daj pan jeszcze trzy pociski tak samo jak wcześniej, ale zanim je wystrzelisz, ustawcie ile tylko się da pól odpychających na wylot tunelu, dobrze? Niech napierają w miarę możności nie pionowo, lecz prosto na ścianę rozpadliny, tak by ciężar waszego statku docisnął materiał wyrwany przez pociski.
— Da się zrobić, doktorze.
Ustawienie przyrządów zajęło niecałe piętnaście minut. Vespasian oddał kolejną salwę i wszystko przebiegło tak samo, tym razem wszakże kaskada nie pojawiła się. Wylot tunelu zniknął, a na jego miejscu powstało płytkie, okrągłe zapadlisko wygniecione prawoburtowymi emiterami pola krążownika. Owszem, woda sączyła się małymi strumykami, jak długo jednak okręt pozostawał na pozycji, nie mogła przedrzeć się przez rumowisko. Tunelem zaopatrzeniowym dostarczano tymczasem na dół nową plastikową zaporę.
Nagle na ekranie pojawiło się pokryte zmarszczkami, ale ożywione oblicze kogoś w zielonym mundurze z budzącymi szacunek pagonami. Był to sam dowódca floty.
— Doktorze Conway, moja jednostka flagowa wykonywała już różne dziwne zadania, ale żeby kazać jej robić za opaskę uciskową…
— Przepraszam, sir, ale nie widziałem innego sposobu, by opanować sytuację. Jednak teraz, jeśli można, chciałbym prosić o przeniesienie naszego wehikułu w miejsce o następujących koordynatach… — Urwał, gdyż Harrison zamachał gwałtownie rękami.
— Nie ten pojazd — rzekł cicho. — Poproś go, żeby podstawił ten drugi. Niech już czeka, gdy nas stąd wyciągną.
Trzy godziny później siedzieli w zapasowym wehikule podwieszonym pod ciężkim śmigłowcem transportowym i lecieli ku okolicy, w której mieli nadzieję znaleźć mózg dywanu albo też linię produkcyjną narzędzi. Przelot dał im okazję do zastanowienia się nad istotą wielkiego pacjenta.
Byli już przekonani, że wyewoluował on z mobilnej rośliny przypominającej warzywo. Takie istoty zawsze były wielkie i wszystkożerne, a gdy zaczynały wieść samotniczy tryb życia, rozrastały się jeszcze bardziej, ich liczba zaś spadała. Nic nie wskazywało na to, aby dywany mogły się rozmnażać, zapewne więc żyły w takiej postaci od niepamiętnych czasów i rosły, a większe osobniki zabijały mniejsze. Ich pacjent był największym, najstarszym, najsilniejszym i najmądrzejszym ze wszystkich dywanów na Drambo. Od wielu tysięcy lat sam zamieszkiwał cały kontynent i nie musiał się nigdzie przemieszczać, zatem ponownie, tak jak jego dalecy przodkowie, zapuścił korzenie.
Jednak nie był to przykład degeneracji. Skończywszy z konieczności z kanibalizmem, dywan odkrył metody kontrolowania własnego wzrostu i takiej modyfikacji metabolizmu, która pozwoliła mu produkować narzędzia do wydobywania minerałów potrzebnych układowi nerwowemu oraz penetrowania powierzchni. Ryby farmerskie były zapewne pierwotnie zdobyczą, która — jak się okazało — mogła przetrwać w żołądkach dywanów niczym legendarny Jonasz. Potem zaś zasadziły jeszcze las zębów mających chronić je same oraz nosiciela. Skąd wzięły się „leukocyty”, nie było jasne, ale toczki widywały mniejsze i stojące niżej ewolucyjnie stworzenia, które mogły być przodkami meduz.
— Zastanawiając się nad naszym pacjentem, nie możemy ani na chwilę zapominać o jednym: ta istota nie dość, że jest ślepa, głucha i opóźniona w rozwoju, to jeszcze najpewniej nigdy nie zamieniła słowa z innym przedstawicielem swojego gatunku — zauważył Conway poważnym tonem. — Problem zatem leży nie tylko w nauczeniu się obcego języka, ale i w znalezieniu sposobu skomunikowania się z istotą, w której słowniku nie ma słowa „komunikacja”.
— Jeśli próbujesz dodać mi otuchy, to na razie ci się nie udaje — powiedziała Murchison.
Conway wbił wzrok w przestrzeń przed nimi, głównie po to, aby nie patrzeć na rzeź widoczną na ekranach transmitujących walki wokół instalacji transfuzyjnych i żywieniowych. Narzędzia atakowały coraz zajadlej i Korpus ponosił ciężkie straty.
— Obszar, w którym może znajdować się mózg, jest zbyt rozległy, żeby szybko go przeszukać, ale jeśli się nie mylę, to gdzieś tam właśnie wylądował po raz pierwszy Descartes — rzekł nagle. — Narzędzia dotarły do mego bardzo szybko, może więc spróbowalibyśmy prześledzić trop, którym podążyły? Została przecież blizna…
— Zgadza się! — zawołała Murchison.
Harrison bez rozkazu przekazał nowe koordynaty załodze śmigłowca. Kilka minut później byli już na dole, a wiertła wnikały hałaśliwie w ciało pacjenta.
W zagłębieniu pozostałym po lądowaniu Descartes’a nie znaleźli wyciętej z tkanki platformy, ale coś na kształt lejkowatego czopu, który zwężał się dość szybko w cienki prawie jak włos kanał. Kanał ten skręcał niemal natychmiast w kierunku, gdzie być może mieścił się mózg.
— Statek nie zostałby wciągnięty głęboko — powiedziała Murchison. — Widać chodziło tylko o to, żeby narzędzia mogły mieć dostęp do całego kadłuba bez opuszczania środowiska dywanu. Ale zauważyliście, że choć musiały ciąć tkankę z dużą szybkością, bardzo starannie omijały wszystkie nerwy, które przekazywały im instrukcje…?
— Przy obecnym tempie schodzenia za dwadzieścia minut będziemy przy podłożu — wtrącił Harrison. — Sonar podaje, że pod nami są jakieś jaskinie albo głębokie studnie.
Zanim jednak którekolwiek zdążyło odpowiedzieć, na głównym ekranie pojawiła się twarz Edwardsa.
— Doktorze, puściły bariery w tunelach trzydziestym ósmym i czterdziestym pierwszym. Utrzymujemy obecnie nacisk w osiemnastym, dwudziestym szóstym i czterdziestym trzecim, ale…
— Zastosować wszędzie tę samą procedurę — rzucił Conway.
Coś huknęło na zewnątrz i zaczęło skrobać kadłub wehikułu. Hałas narastał z minuty na minutę.
— Narzędzia, doktorze — oznajmił Harrison, nie patrząc nawet na ekrany. — Dziesiątki narzędzi. W tych warunkach nie mogą nabrać wystarczającego impetu, by przebić dodatkowe opancerzenie. Nie wiem jednak, jak będzie z osłoną anteny.
Nim Conway zdążył zapytać dlaczego, Murchison odwróciła się od iluminatora.
— Zgubiłam ślad — powiedziała. — Ta okolica to niemal wyłącznie tkanka bliznowata. Od dawna musi tu panować olbrzymi ruch.
Boczne ekrany ukazywały rozmieszczenie jednostek, urządzeń, wyposażenia odkażającego i zamieszanie panujące wokół instalacji. Na głównym ekranie Conway dojrzał zaś nagle, jak Vespasian schodzi niespodziewanie z pozycji nad zaślepionym tunelem i wirując, zaczyna spadać na ziemię. Po manewrach można się było domyślić, że jego pilot desperacko walczy, żeby nie dopuścić do przewrócenia się krążownika.
Przy następnym obrocie Conway zauważył, że kadłub wokół jednego z czterech emiterów wiązki został zmiażdżony, jakby uderzyła weń gigantyczna pięść. Domyślił się natychmiast, że ten właśnie emiter musiał podtrzymywać zawał w tunelu czterdziestym trzecim. Już chciał zamknąć oczy, żeby nie patrzeć, jak krążownik wbija się w grunt, ale pilotowi udało się wreszcie zahamować ruch obrotowy, a roślinność w dole została wprasowana w podłoże polami emitowanymi przez trzy pozostałe moduły.