— Ależ to niemożliwe! — wykrzyknął Conway. — Nawet ja nie wierzę poważnie w bezcielesną inteligencję! Aż tak głupi nie jestem! To była tylko hipoteza robocza.
W drodze do Harrisona przedstawił Prilicli wyniki ostatnich badań. Pająkowaty dotrzymywał mu kroku, maszerując po suficie. Przez dziesięć minut milczał, a potem rzucił tylko:
— Zgadzam się.
Conway chętnie usłyszałby dla odmiany jakiś konstruktywny sprzeciw, nie odzywał się więc, póki nie dotarli do sekcji czwartej na poziomie dwieście osiemdziesiątym trzecim. Było to niewielkie pomieszczenie wykrojone z dużego oddziału nieziemców. Porucznik zdawał się cieszyć z ich wizyty. Wyglądał na znudzonego, a Prilicla podpowiedział cicho, że naprawdę strasznie się nudzi.
— Ogólnie jest pan w bardzo dobrym stanie i wszystko ładnie się goi, poruczniku — zaczął Conway, na wypadek gdyby pacjent zaniepokoił się widokiem aż dwóch starszych lekarzy przy swoim łożu, — Chcielibyśmy tylko porozmawiać o okolicznościach pańskiego wypadku. Jeśli się pan zgodzi, oczywiście.
— Nie mam nic przeciwko — odparł porucznik. — Gdzie mam zacząć? Od lądowania czy wcześniej?
— Może najpierw opowiedziałby nam pan trochę o samej planecie — zaproponował Conway.
Harrison przytaknął i uniósł nieco zagłówek, aby wygodniej mu było rozmawiać.
— To było coś szalenie dziwnego. Długo przyglądaliśmy się tej planecie z orbity…
Nazwali ją Klops, gdyż kapitan Williamson, dowódca jednostki zwiadu i kontaktów kulturowych Descartes, sprzeciwił się stanowczo, aby ochrzcić tak dziwną i odpychającą planetę jego nazwiskiem. Trzeba było to zobaczyć, aby uwierzyć, że taki świat może istnieć. Chociaż sami obserwatorzy nie wierzyli z początku własnym oczom.
Oceany przypominały gęstą, pełną życia zupę, wielkie połacie lądu pokryte zaś były poruszającymi się wolno żywymi tworami. Na licznych wzniesieniach widać było rozmaite rośliny, inne jeszcze rosły w wodzie, na dnie morza albo i na samym organicznym podłożu lądowym. Jednak większa część lądu ginęła pod grubą gdzieniegdzie na kilometr warstwą żywej tkanki.
Wszystkie one pełzały i toczyły walkę o dostęp do roślinności albo minerałów. Czasem pożerały się też nawzajem. Podczas powolnych wędrówek i równie powolnych, gargantuicznych zmagań warstwy te równały z ziemią wzgórza, zasypywały doliny, zmieniały zarysy jezior i linii brzegowej, przekształcając z miesiąca na miesiąc rzeźbę swojej planety.
Specjaliści na Descarcie twierdzili zgodnie, że jeśli istniało na tym świecie rozumne życie, powinno przyjąć jedną z dwóch postaci. Jako pierwszą widzieli wielkie stworzenia w rodzaju owych dywanów. Mogłyby one kotwiczyć się w skalnym podłożu, żeby potem wypuszczać wyrostki ku powierzchni, a za ich pomocą oddychać, zdobywać pokarm i usuwać odpadki. Powinny być również zdolne do obrony swoich granic przed mniej inteligentnymi dywanami, które mogłyby wniknąć pomiędzy nie a grunt albo nakryć swoją masą, odcinając od światła, powietrza i żywności. Musiałyby też umieć odpierać ataki morskich drapieżników, gdyż te zdawały się dzień i noc podgryzać krawędzie dywanów przylegające do oceanu.
Wedle drugiej koncepcji nosicielami inteligencji powinny być raczej małe, gładkie i zwinne istoty zdolne żyć wewnątrz dywanów albo wśród nich. Jeśli byłyby również szybkie i obdarzone refleksem, mogłyby uniknąć zagrożeń ze strony dywanów, gdyż metabolizm tych ostatnich był wybitnie powolny. Mieszkałyby zapewne w jaskiniach albo tunelach wybitych w skale. Tak mogłyby bezpiecznie wychowywać potomstwo, rozwijać kulturę i uprawiać naukę.
Jednak nikt nie sądził, aby którakolwiek z tych hipotetycznych form życia dysponowała rozwiniętą techniką. Planeta nie dawała szans na zbudowanie czegokolwiek, co przypominałoby złożone urządzenia. Gdyby znalazły się tu jakieś narzędzia, musiałyby być małe, poręczne i bardzo uniwersalne. Równie dobrze wszakże tubylcy mogli nie stworzyć żadnej kultury i żyć ciągle w plemionach, które nie kierowały się żadną tradycją.
— Z braku zaawansowanej techniki mogliby się skupić na rozwoju filozofii — wtrącił Conway.
Prilicla przysunął się bliżej. Drżał cały, ale nie tylko za sprawą emocjonalnego pobudzenia Conwaya — sam też był podniecony.
Harrison wzruszył ramionami.
— Mieliśmy ze sobą Cinrussańczyka — powiedział, patrząc na Priliclę. — Nie wyczuł niczego przypominającego subtelną emanację charakterystyczną dla istot inteligentnych. Wspomniał tylko o aurze głodu i prymitywnej, zwierzęcej zajadłości. Otaczała całą planetę i była tak silna, że nasz empata musiał cały czas brać środki uspokajające. Owszem, tak silne promieniowanie tła mogło tłumić sygnały rozumnego życia. Ostatecznie na każdej planecie inteligentne istoty to tylko promil całego życia…
— Rozumiem — mruknął rozczarowany Conway. — A co z lądowaniem?
Kapitan wybrał okolicę o suchym, jakby skórzastym podłożu, które wydawało się twarde i całkiem martwe. Chodziło o to, by przyziemiający statek nie wyrządził szkód miejscowym formom życia, rozumnym czy nie. Wylądowali gładko i przez jakieś dziesięć minut nic się nie działo. Potem skórzasta materia ustąpiła pod naciskiem podpór i statek zaczął z wolna osiadać. Najpierw wytworzyło się pod nimi zagłębienie, później zaś krater o pionowych ścianach, które zaczęły naciskać na teleskopowe podpory. Po jakimś czasie mechanizm podwozia poddawał się już z trzaskiem, jakby ktoś rozdzierał metalową konstrukcję na części.
Nagle zaczęto w nich ciskać kamieniami. Harrison miał wrażenie, jakby Descartes wylądował na czynnym wulkanie. Hałas był ogłuszający, tak więc musieli włożyć skafandry i podkręcić głośniki w hełmach. Wtedy też otrzymał rozkaz, by przed startem sprawdzić stan techniczny rufy…
— Robiłem przegląd przestrzeni między zewnętrznym a wewnętrznym kadłubem w pobliżu dysz, gdy znalazłem dziurę — ciągnął pospiesznie porucznik. — Miała jakieś siedem centymetrów średnicy, a gdy zacząłem ją łatać, odkryłem, że jej krawędzie są namagnetyzowane. Nie skończyłem jeszcze, gdy kapitan postanowił startować. Ściany krateru napierały coraz silniej na jedną z podpór. Dał nam pięciosekundowe ostrzeżenie… — Harrison urwał, jakby chciał sobie coś przypomnieć. — W sumie nie było to niebezpieczne. Startowaliśmy z przeciążeniem półtora g, bo nie wiedzieliśmy, czy krater to wytwór jakiejś inteligencji, choćby i wrogiej, czy też otwór gębowy nie znanego nam żarłocznego potwora. Nie chcieliśmy niepotrzebnych zniszczeń. Gdybym zdążył się ustawić, wszystko byłoby w porządku. Ale te skafandry krępują ruchy, a pięć sekund to mało. Zdążyłem chwycić się czegoś i szukałem miejsca, aby zaprzeć stopę. Nawet je znalazłem i dotknąłem podeszwą, ale…
— Ale w pośpiechu źle ocenił pan odległość — dokończył za niego cicho Conway. — Albo tego występu w ogóle tam nie było.
Stojący po drugiej stronie Prilicla znowu zadrżał.
— Przykro mi, doktorze, żadnego echa — powiedział.
— Wcale tego nie oczekiwałem — mruknął Conway. — Teraz jest już gdzie indziej.