— Czujny… — rzucił ironicznie O’Mara. — Na razie zasypia pan na stojąco. Może panu ulży — zwrócił się do Mannona — ale ja też zaczynam coś podejrzewać. Tym razem będę czuwał nad przebiegiem wydarzeń. A teraz, jeśli zechce się pan położyć, zajmę się zapisem…
Mannon usiadł na niskiej kozetce. Kolana podciągnął prawie pod brodę, a ręce złożył na piersi, przybierając pozycję niemal embrionalną.
— Posłuchajcie. Pracowałem już z empatami i telepatami — powiedział lekko zdesperowanym tonem. — Empaci odbierają, ale nie nadają sygnałów emocjonalnych, a telepaci mogą komunikować się wyłącznie z przedstawicielami własnego gatunku. Czasem próbowali i ze mną, ale odczuwałem tylko słabe łaskotanie pod korą. A tamtego dnia w sali całkowicie nad sobą panowałem. Tego jestem pewien! Tymczasem wy próbujecie mi cały czas wmawiać, że coś niematerialnego, niewidzialnego i niewykrywalnego wdarło się tam i zaczęło na mnie wpływać. O wiele prościej byłoby, gdybyście przyznali otwarcie, że niczego takiego nie ma, ale jesteście za…
— Proszę o wybaczenie — powiedział dobitnie O’Mara, pchnął lekko Mannona, by ten się położył, i nasunął mu na głowę masywny hełm. Kilka minut zajęło mu rozmieszczanie elektrod, a następnie włączył urządzenie. Mannonowi oczy rozbłysły, gdy wspomnienia i doświadczenie życiowe jednego z największych hudlariańskich lekarzy zaczęły wypełniać mu umysł.
Zanim jeszcze przysnął na moment, wymamrotał:
— Niestety, cokolwiek powiem czy zrobię, wy i tak wiecie lepiej…
Dwie godziny później byli już na sali. Mannon miał na sobie ciężki skafander operacyjny, Conway zaś lżejszy, wyposażony wyłącznie w degrawitatory. Moduły podłogowe ustawiono na pięć g, ciążenie normalne dla Hudlarian, jednak ciśnienie utrzymywano tylko odrobinę wyższe od ziemskiego. Hudlarianie nie byli wrażliwi na spadki ciśnienia i mogli pracować bez żadnej ochrony nawet w próżni. Gdyby wszakże coś poszło źle i pacjent potrzebował pełnych warunków rodzimej planety, Conway musiałby w pośpiechu opuścić salę. Miał bezpośrednie połączenie z przebywającymi na galerii Priliclą i O’Marą oraz drugie, pozwalające na swobodną rozmowę z Mannonem i personelem pomocniczym.
— Prilicla odbiera echa — zachrypiał nagle w hełmie głos psychologa. — Wyczuwa też niewielki, ale wyraźny wzrost obaw i zmieszania…
— Yehudi tu jest — powiedział cicho Conway.
— Co?
— Pewien mały gość, którego nie ma — odparł Conway i niezbyt dokładnie zacytował: — Tam, na schodach, dzisiaj znowu go nie było. Niechby poszedł sobie wreszcie, jakże byłoby mi miło…
O’Mara chrząknął.
— Mimo tego, co powiedziałem w gabinecie, nadal nie mamy żadnego dowodu na to, że dzieje się coś niecodziennego. Chciałem tylko, by Mannon był nieco bardziej pewny siebie, bo mu tego brakowało. Zamierzałem w ten sposób pomóc lekarzowi i pacjentowi. Lepiej zatem i dla pana, i dla Mannona, aby pański mały gość przyszedł i uprzejmie się przedstawił…
Wwieziono pacjenta i przeniesiono go na stół. Wystające z ciężkich ramion skafandra dłonie Mannona były na razie okryte tylko cienkimi, przezroczystymi rękawicami z tworzywa, ale w razie konieczności wystarczyłoby parę sekund, a nałożyłby pancerne rękawice. Otworzenie pacjenta oznaczało dla tegoż gwałtowną dekompresję, należało więc działać szybko.
Należący do klasy FROB Hudlarianie byli przysadzistymi i potężnymi stworzeniami, które mogły kojarzyć się z pancernikiem wyposażonym w gruby, ale elastyczny płytowy pancerz. Byli tak twardzi, że ich medycyna prawie nie znała chirurgii. Jeśli nie udawało się kogoś wyleczyć medykamentami, często w ogóle rezygnowano z kuracji, gdyż na macierzystej planecie nie stosowano praktycznie zabiegów inwazyjnych. W gruncie rzeczy były tam one właściwie niemożliwe. Jednak w Szpitalu, gdzie ciążenie i ciśnienie dawało się regulować według potrzeb, Mannon i pozostali nauczyli się dokonywać rzeczy niemożliwych.
Conway patrzył, jak chirurg wykonuje nacięcie w grubym pancerzu, a następnie odgina i mocuje trójkątny płat skóry. Nad polem operacyjnym pojawił się jasnożółty stożek mglistego oparu — były to kropelki krwi tryskające pod ciśnieniem z rozciętych naczyń włosowatych. Jedna siostra wsunęła między ranę a wizjer hełmu Mannona płat plastiku, inna zaś podsunęła lustro, aby operujący mógł widzieć, co robi. W cztery i pół minuty opanował krwawienie. Powinien się z tym uporać w dwie.
— Za pierwszym razem było szybciej — odezwał się Mannon, który musiał chyba wiedzieć, co Conway o tym sądzi. — Myślami byłem cały czas dwa albo trzy ruchy naprzód, sam wiesz, jak to jest. Potem jednak odkryłem, że wykonuję przez to cięcia szybciej, niż należy. Gdyby zresztą tylko raz, ale pięć razy… Musiałem przestać, bo jeszcze chwila, a zabiłbym pacjenta. Teraz uważam jak mogę, ale i tak nie będzie lepiej — dodał z wyraźnym obrzydzeniem do siebie.
Conway wolał się nie odzywać.
— A to prosty przypadek — ciągnął Mannon. — Tuż pod skórą i typowy dla Hudlarian. Trzeba wyciąć narośl oraz ująć trzy pobliskie naczynia krwionośne w plastikowe rurki, którym ciśnienie krwi pacjenta i nasze specjalne klamry zapewnią szczelność do czasu, aż za kilka miesięcy się zregenerują. Ale to…! Widziałeś kiedy taki bałagan?
Ponad połowa guza, szarawej gąbczastej substancji przypominającej warzywo, została na miejscu. Pięć większych naczyń krwionośnych tkwiło w rurkach. Dwa przecięto z konieczności, pozostałe — „przypadkiem”. Rurki były jednak za krótkie, a klamry niestarannie założone. Dość, że jedna z żył prawie całkiem się już wysunęła, może na skutek pracy serca. Pacjent żył jeszcze tylko dlatego, że Mannon nie pozwolił wybudzić go z narkozy po poprzedniej operacji. Najmniejszy wysiłek fizyczny musiałby doprowadzić do wysunięcia się naczynia z rurki i obfitego wewnętrznego krwawienia, które przy tak szybkim tętnie i dużym ciśnieniu już po kilku minutach skończyłoby się śmiercią pacjenta.
— Jakieś echa? Cokolwiek? — spytał obcesowo Conway na kanale O’Mary.
— Nic — odparł psycholog.
— Nie rozumiem! — wybuchnął Conway. — Jeśli jest tu jakaś forma inteligencji, to powinna ją przecież cechować ciekawość! Powinna umieć używać narzędzi. A Szpital to bardzo interesujące miejsce, w którym taka istota mogłaby się swobodnie poruszać. Dlaczego więc miałaby tkwić ciągle w jednym miejscu? Dlaczego wcześniej nie ruszyła na zwiedzanie Descartes’a? Co sprawia, że trzyma się tej okolicy? Może jest wystraszona, głupia albo bezcielesna? Nie sądzę, aby udało się znaleźć na Klopsie zaawansowaną technologię, ale filozofia mogła się tam rozwinąć wręcz nad podziw… Jeśli na pokład Descartes’a przeniknął jakiś obiekt fizyczny, musiałaby to chyba być najmniejsza ze znanych nam istot rozumnych…
— Jeśli chce pan kogoś o coś spytać, doktorze, mogę pomóc. Ale nie zostało nam już wiele czasu — rzekł cicho O’Mara.
Conway zastanowił się chwilę.
— Chętnie, sir. Na początek chciałem się połączyć z Murchison. Jest z…
— W takiej chwili on chce rozmawiać ze swoją… — zaczął groźnie psycholog.
— Jest z Harrisonem — dokończył Conway. — Chcę ustalić związek porucznika z tą salą operacyjną, choćby nie zbliżył się do niej nigdy bardziej niż na pięćdziesiąt poziomów. Niech Murchison spyta go…
Pytanie było długie i złożone. Conway chciał się dowiedzieć, jak mała, inteligentna forma życia mogła przeniknąć niepostrzeżenie aż do sali operacyjnej. Było równocześnie bezsensowne, gdyż żadna rozumna istota, która potrafi wpłynąć na umysły ludzi i nieziemców, nie miała prawa umknąć uwagi takiego empaty jak Prilicla. Tym samym Conway wrócił do początku dochodzenia i znów pozostała mu tylko koncepcja niematerialnej formy życia, która z jakiegoś powodu nie mogła albo nie chciała opuścić tego pomieszczenia.