— No, no, w rzeczy samej…
Nad tym warto było się zastanowić. Wizyta przejmowała go wstrętem, zlekceważenie zaprosin byłoby głupotą, gdyż donna Okana, wiedziała dużo. Wypił duszkiem kawę i włożył do ust grudkę kory.
Następna koperta z grubego papieru miała naruszona pieczęć łąkową, widocznie list był otwierany. Pisał don Ripat, zdeklarowany karierowicz, lejtnant szarej roty galanteryjników. Informował się o zdrowie, wyrażał przekonanie, iż szara sprawa zwycięży, i prosił o prolongatę długu powołując się na jakieś bzdurne okoliczności. „Dobrze, dobrze…” — mruknął Rumata, wziął ponownie kopertę i obejrzał ją z zaciekawieniem. Tak, zaczęli już stosować delikatniejsze metody. Znacznie delikatniejsze.
W trzecim liście ktoś wyzywał go na miecze z powodu donny Pytii, zgadzał się jednak cofnąć wyzwanie, jeśli Rumata zechce przedstawić dowody, że nic go z donną Pytią nie łączyło i nie łączy. List był standardowy — zasadniczy tekst sporządził kaligraf, pozostawione puste miejsca wypełniono koślawym pismem z błędami ortograficznymi, wstawiając imiona i daty.
Rumata odrzucił list i podrapał rękę pokąsaną przez komary.
— No, szykuj mycie — nakazał.
Chłopak zniknął za drzwiami i po chwili znów się ukazał taszcząc drewnianą balię z wodą. Następnie wybiegł jeszcze raz po drugą pustą balię oraz dzban.
Rumata zeskoczył z łóżka, ściągnął przez głowę starą nocną koszulę z misternym haftem ręcznym i wyjął z pochwy wiszące u wezgłowia miecze. Chłopak na wszelki wypadek stanął za fotelem. Poćwiczywszy z dziesięć minut wypady i parowanie, Rumata rzucił miecze, nachylił się nad pustą balią i zawołał: „Lej!” Mycie się bez mydła było nieprzyjemne, ale zdążył się już do tego Przyzwyczaić. Chłopiec wylewał mu dzban za dzbanem na kark, na głowę i przez cały czas zrzędził: „U wszystkich jest zwyczajnie, po ludzku, tylko u nas różne cudactwa. Widziane to rzeczy, żeby myć się w dwóch naczyniach. W wychodku też jakiś garnek wymyślili… Co dzień im dawaj czysty ręcznik… A sami nawet się nie pomodlą tylko na golasa z mieczami latają…”
Rumata rozcierając ciało ręcznikiem, rzekł pouczająco:
Nie jestem jakiś tam wszawy baron, służę u dworu. Dworzanin musi być czysty i pięknie pachnieć.
Jego królewska mość akurat nie ma nic do roboty, tylko pana wąchać — odparł chłopak. — Wszyscy wiedzą, że król dzień i noc modli się za nas grzesznych. A na przykład don Reba nigdy się nie myje. Sam słyszałem, jak ich lokaj opowiadał.
— Dobra, przestań burczeć — rzekł Rumata wkładając nylonowy podkoszulek.
Chłopak patrzył na jego czynności nieprzychylnym okiem. Od dawna już wśród służby arkanarskiej krążyły różne plotki o tej części garderoby jego pana. Gdy wciągał gatki, chłopak odwrócił głowę i poruszył wargami, jakby spluwając od złego uroku.
Mimo wszystko warto by wprowadzić w modę dolną bieliznę — pomyślał Rumata. Byłoby to jednak możliwe, rzecz oczywista, tylko za pośrednictwem kobiet, a Rumata i w tej dziedzinie odznaczał się niedopuszczalnie, jak na zwiadowcę, wybrednym smakiem. Kawaler i lekkoduch, obyty ze stołecznym stylem życia i zesłany za pojedynek o damę serca na prowincję, powinien mieć przynajmniej ze dwadzieścia kochanek. Rumata dokładał heroicznych starań, aby podtrzymać tę swoją reputację. Polowa jego agentury, zamiast zajmować się właściwymi sprawami, szerzyła o nim sensacyjne plotki, budzące zawiść i niesłychany podziw wśród arkanarskiej młodzi gwardyjskiej. Dziesiątki rozczarowanych dam, u których Rumata specjalnie przesiadywał czytając im wiersze do późna w nocy (trzecie straże, braterskie cmoknięcie w policzek i skok z balkonu prosto w ramiona dowódcy nocnego patrolu, znajomego oficera) opowiadały sobie na wyścigi o iście wielkomiejskich obyczajach kawalera z metropolii. Rumata płynął na fali próżności tych głupich i obrzydliwie rozpustnych bab, niemniej problem dolnej bielizny pozostawał otwarty. O ileż łatwiej poszło z chusteczkami do nosa! Zaraz na pierwszym balu Rumata wyciągnął zza mankietu wytworną koronkową chusteczkę i osuszał nią wargi. Na następnym dzielni gwardziści ocierali już spocone twarze większymi lub mniejszymi kawałkami materii w różnych kolorach, ozdobionymi haftowanym monogramem. A po miesiącu roiło się już od modnisiów noszących na zgiętej w łokciu ręce całe prześcieradła, których końce szykownie wlokły się po ziemi.
Rumata wciągnął zielone spodnie i białą batystową koszulę z zapranym kołnierzykiem.
— Czy ktoś tam czeka? — spytał.
— Golibroda — odpowiedział chłopiec. — I w salonie siedzą jeszcze dwaj panowie, don Tameo i don Sera. Kazali podać wino i rżną w kości. Czekają na pana ze śniadaniem.
Idź, przywołaj golibrodę. Szlachetnych panów zawiadom, że będę gotów lada chwila. Tylko nie bądź ordynarny, zachowuj się grzecznie…
Śniadanie było niezbyt obfite, pozostawiało miejsce na obiad, który nastąpił niebawem. Podano pieczone mięso suto przyprawione różnymi ingrediencjami oraz psie uszy marynowane w occie. Do tego wina — musujące irukańskie, gęste, brunatne estorskie, białe soańskie. Don Tameo, zręcznie dzieląc dwoma kindżałami baranią nogę, uskarżał się na bezczelność niższych stanów.
Mam zamiar złożyć raport Jego Królewskiej Mości — oznajmił. — Szlachta żąda, aby chłopom i rzemieślniczej hałastrze zabroniono pokazywać się w miejscach publicznych i na ulicach. Niech chodzą przez podwórza i tyłami zabudowań. W przypadkach, których nie da się uniknąć, mianowicie przy dostawie do domów szlacheckich chleba, mięs i wina, chłop musi posiadać specjalne zezwolenie Ministerstwa Ochrony Berła.
— Główka nie od parady! — wymamlał z zachwytem don Sera, bryzgając śliną i sokiem z mięsa. — A wczoraj na dworze królewskim… — i opowiedział najświeższą plotkę. Dama serca don Reby, frejlina Okana, przez nieuwagę nadepnęła królowi na chorą nogę. Jego Królewska Mość, bardzo rozgniewany, rozkazał don Rebie przykładnie ukarać przestępczynię, na co ten ostatni odpowiedział nawet nie mrugnąwszy powieką: „Tak jest. Najjaśniejszy Panie. Zaraz dzisiejszej nocy!” Omal nie pękłem ze śmiechu — mówił don Sera trzęsąc głową — aż oderwały mi się dwa haczyki przy kamizeli…
— Protoplazma — myślał Rumata. — Po prostu źarłoczna rozmnażająca się protoplazma.
— Tak, tak, moi panowie — powiedział głośno. — Don Reba to człowiek wielkiego rozumu…
— Oho-ho! — zawołał don Sera. — Wręcz niezwykłego! Najmędrsza głowa w królestwie!…
— Wybitny polityk! — dorzucił don Tameo z żarliwym naciskiem.
— Dziś wydaje się nie do wiary — ciągnął Rumata z miłym uśmiechem — co się o nim mówiło jeszcze rok temu. Pamięta pan, don Tameo, jak dowcipnie wykpił pan jego krzywe nogi?
Don Tameo zakrztusił się nagle, po czym jednym haustem opróżnił szklanicę irukańskiego.
— N-nie przypominam sobie… — mruknął. — A zresztą, jaki tam ze mnie ironista…
— Tak było, tak — potwierdził don Sera kiwając z wyrzutem głową.
— Ach, rzeczywiście! — wykrzyknął Rumata. — Pan przecież był obecny przy tej rozmowie, don Sera! Pamiętam, pamiętam, don Tameo sypał dowcipami, a pan śmiał się do rozpuku, aż coś panu odleciało w garderobie…
Don Sera spurpurowiał i zaczął się gęsto, a niezdarnie tłumaczyć, kłamiąc przy tym jak z nut. Zdehumorowany don Tameo przypiął się do mocnego estorskiego, a że, jak sam oświadczył, „zaczął przedwczoraj z rana i ani rusz nie może przestać”, musieli go po wyjściu z domu prowadzić z obu stron pod ramiona.