No tak, teraz wiem, co miał na myśli nazywając mnie zdrajcą, stwierdził w duchu Rumata. A głośno powiedział'
— Widzisz, wziąłem cię początkowo za szpiega. Zawsze zabijam szpiegów.
— Szpieg… — powtórzył Kiun. — Tale, oczywiście. W dzisiejszych czasach zawód szpiega jest łatwy i intratny. Nasz orzeł, szlachetny don Reba, pragnie nade wszystko poznać, co myślą i mówią poddani króla. Chciałbym być szpiegiem. Zwykłym informatorem w tawernie „Szara Radość”. Jakież to piękne, godne szacunku! O szóstej wieczorem wchodzę do piwiarni i siadam przy swoim stoliku. Właściciel w podskokach niesie mi pierwszy kufel. Mogę pić, ile wlezie, za piwo płaci don Reba, a raczej nikt nie płaci. Siedzę, popijam i słucham. Od czasu do czasu udaję, że notuję rozmowy, a przestraszony ludek bieży ku mnie, oferując mi przyjaźń i sakiewkę. W ich oczach dostrzegam tylko to, co chcę — psie oddanie, pełen szacunku strach i zachwycającą bezsilną nienawiść. Mogę bezkarnie obmacywać dziewczęta i ściskać żony na oczach ich mężów, chłopów jak dęby, a oni będą tylko służalczo chichotać… Cóż za wspaniała filozofia, prawda? Usłyszałem to z ust piętnastoletniego chłopaka, studenta Szkoły Patriotycznej…
— l coś mu na to powiedział? — spytał z ciekawością Rumata.
— A cóż mogłem powiedzieć? i tak nic by nie zrozumiał. Wspomniałem tylko, że ludzie Wagi Koła pochwyciwszy informatora rozpruwają mu brzuch i sypią pierze do wnętrzności… A pijani żołnierze pakują go do worka i topią w wychodku. Jest to święta prawda, ale on mi nie uwierzył. Odparł, że nie uczyli się o tym w szkole. Wyjąłem wówczas papier i zapisałem naszą rozmowę. Było mi to potrzebne do mojej książki, a ten biedaczysko sądził, że piszę donos i zsiusia) się ze strachu…
Niedaleko przed nimi zamigotały między krzewami światełka karczmy Szkieleta Bako. Kiun potknął się i umilkł.
— Co się stało? — spytał Rumata.
— Tam jest szary patrol — wymamrotał Kiun.
— Więc cóż z tego? Wysłuchaj lepiej jeszcze jednego Szumowania, czcigodny Kiunie. Lubimy i cenimy tych Prostych, nieokrzesanych chłopców, nasze szare bojowe bydło. Są nam potrzebni. Odtąd człowiek prostego stanu Powinien trzymać język za zębami, jeśli nie chce wywalić go na szubienicy — Rumata roześmiał się, gdyż zabrzmiało to świetnie — zgodnie z najlepszymi tradycjami szarych koszar.
Kiun skulił się i wciągnął głowę w ramiona.
— Język prostaka powinien wiedzieć, do czego jest przeznaczony. Bóg dał go prostakowi bynajmniej nie po to, aby nim obracał, lecz aby lizał buty swego pana, do ktorego przynależy od wieków…
U konowiązu przed karczmą przestępowały z nogi na nogę osiodłane konie szarego patrolu. Przez otwarte okno dolatywały ochrypłe siarczyste przekleństwa. Grzechotały kości do gry. W drzwiach, zagradzając przejście potwornym brzuszyskiem, stał Szkielet Bako w podartej skórzanej kurtce z zakasanymi rękawami. We włochatej łapie trzymał jeszcze toporek, widać przed chwilą rąbał psie mięso na polewkę, zziajał się i wyszedł zaczerpnąć tchu. Na stopniach siedział z markotną miną szary bojówkarz ściskając topór między kolanami. Drzewce topora przekrzywiło mu gębę na bok. Najwyraźniej mdliło go z przepicia. Zauważywszy jeźdźca zebrał się w sobie i wrzasnął ochrypłym głosem:
— S-stój! Jak cię tam zwą… Ty szlachetnie rodzony!… Rumata zadarł brodę i przejechał obok nawet nie rzuciwszy nań okiem.
— …A jeśli język prostaka liże niewłaściwy but — ciągnął dalej głośno — to język ten należy wyrwać ze szczętem, albowiem powiedziane jest: „Język twój — wróg mój”…
Kiun chowając się za kłębem końskim szedł wielkimi krokami. Rumata widział kątem oka jego lśniącą od potu łysinę.
— Stój, powiadam! — ryknął szturmowiec. Słychać było, jak łomocze toporem zbiegając po stopniach i złorzeczy jednym tchem Bogu, diabłu i wszelakiej szlachetnie urodzonej hołocie.
Będzie chyba z pięciu, myślał Rumata podciągając mankiety. Pijani rzeźnicy. Głupstwo.
Minęli karczmę i skręcili w las.
— Mógłbym iść szybciej, jeśli trzeba — powiedział Kiun nienaturalnie pewnym głosem.
— Głupstwo! — Rumata osadził ogiera. — Nudno byłoby przejechać tyle mil i ani razu się nie bić. Czy ty nigdy nie masz chętki wziąć się z kimś za łby, Kiun? Wciąż tylko rozmowy, rozmowy…
— Nie — odparł Kiun. — Nigdy nie mam na to ochoty. — W tym całe nieszczęście — mruknął Rumata zawracając konia i powoli wciągając rękawiczki.
Zza zakrętu wypadli dwaj jeźdźcy i ujrzawszy go zatrzymali się jak na komendę.
— Hej, ty szlachetnie urodzony! — zawołał jeden. — Pokaż no list podróżny!
— Chamy! — wymówił Rumata głosem dźwięcznym jak szkło. — Na cóż wam list podróżny, skoro nie umiecie czytać?
Ścisnął ogiera kolanami i ruszył kłusem w stronę szturmowców. Tchórz ich oblatuje, pomyślał. Łamią się… No, choć ze dwa razy w pyski Nie… Nic z tego. A tak by się chciało wyładować nienawiść nagromadzoną w ciągu dnia i pewnie nic z tego nie wyjdzie. Pozostaniemy humanitarni, wszystkim przebaczymy i będziemy spokojni jak bogowie. Bogowie się nie spieszą, mają przed sobą całą wieczność…
Podjechał blisko. Szturmowcy niepewnie podnieśli topory i cofnęli się.
— N-no? — powiedział Rumata.
— Co to, jak to? — stropił się pierwszy szturmowiec. — Więc to szlachetny don Rumata?
Drugi natychmiast zawrócił konia i umknął galopem. Pierwszy ciągle się cofał opuściwszy topór.
— Wybacz nam, szlachetny panie — zaczął tłumaczyć skwapliwie. — Coś nam się pokręciło. Mała pomyłka. W służbie państwowej pomyłki są zawsze możliwe. Chłopaki troszkę popili, rwą się do czynu… — Zaczął odjeżdżać bokiem. — Sami rozumiecie, szlachetny panie, czasy są — Ciężkie… Chwytamy zbiegłych uczonych. Nie chcielibyśmy narazić się na gniew szlachetnego pana…
Rumata odwrócił się do niego plecami.
— Szczęśliwej drogi, szlachetny panie! — powiedział z ulgą bojówkarz.
Gdy odjechał, Rumata zawołał półgłosem:
— Kiun! — Nie było odpowiedzi. — Hej, Kiun!
Znów cisza. Rumata, wytężając słuch, rozróżnił wśród brzęczenia komarów szelest w zaroślach. Kiun pospiesznie zmierzał przez pole na zachód w kierunku oddalonej o dwadzieścia mil granicy irukańskiej. No i koniec, myślał Rumata. Już po całej rozmowie. Zawsze ta sama historia Wzajemne sprawdzanie się, ostrożna wymiana dwuznacznych przypowiastek… Całymi tygodniami tracisz siły psychiczne na trywialne gadanie z różną hołotą, nie ma czasu na rozmowę. Trzeba go ochronić, ocalić, wyprawić w bezpieczne miejsce, po czym odchodzi nie wiedząc, czy miał do czynienia z przyjacielem, czy z kapryśnym wyrodkiem. Ty sam zresztą też nic się o nim nie dowiedziałeś, czego pragnie, na co go stać, po co żyje.
Wspomniał Arkanar w godzinach wieczornych. Solidne murowane domy na głównych ulicach, przyjazne światło latarenki nad wejściem do tawerny, dobroduszni spasieni sklepikarze pijący piwo przy czyściutkich stołach i rozprawiający o tym, że świat wcale nie jest taki zły, ceny na zboże spadają, ceny na zbroje rosną, spiski wykrywa się w porę, czarowników i podejrzanych uczonych wbija się na pal, król zgodnie z tradycją jest wielki i nietykalny, zaś don Reba bezgranicznie mądry i zawsze czujny. „Czego to nie wymyślą!… Świat okrągły! Dla mnie może być nawet kwadratowy, byle we łbach nie mącić!…” — „Wszystko przez tę naukę, bracia, przez naukę… Nie w pieniądzach szczęście, powiadają, chłop też człowiek, no i coraz dalej, coraz gorzej, obelżywe wierszyki i wreszcie bunt!… — „Na pal ich wszystkich, bracia!… Wiecie, co ja bym zrobił? Pytałbym wręcz: umiesz czytać i pisać? Na pal z tobą! Układasz wierszyki? Na pal! Tabliczkę znasz? Na pal, trochę za dużo umiesz!” — „Chałka, maślana bułeczka, jeszcze trzy kufelki i porcja duszonego królika!” — A po bruku — rrum, rrum, rrum — walą podkute buciory krępych czerwonogębych osiłków w szarych koszulach, z toporami na prawym ramieniu. „Bracia, oto nasi obrońcy! Alboż oni dopuszczą? Nigdy w życiu! Tam idzie mój, zaraz, gdzie… Na prawym skrzydle! Jeszcze wczoraj brał ode mnie cięgi! Tak, bracia, to nie są niespokojne czasy Trwałość tronu, dobrobyt, nienaruszony spokój i sprawiedliwość. Wiwat szare roty! Wiwat don Reba! Chwała naszemu królowi! Ach, bracia, jakie cudowne zaczęło się życie!”