A na ciemnej równinie królestwa arkanarskiego, rozjaśnianej łunami pożarów i iskrami łuczyw, na drogach i ścieżkach, pokąsani przez komary, z poranionymi do krwi nogami, okryci kurzem i potem, wyczerpani, strwożeni, przybici rozpaczą, lecz twardzi jak stal w swych niezmiennych przekonaniach, biegną, idą, wloką się omijając rogatki setki nieszczęśników wyjętych spod prawa za to, że umieją i chcą leczyć i uczyć swój wyniszczony chorobami i grzęznący w ciemnocie naród. Za to, że na podobieństwo bogów tworzą z gliny i kamienia drugą naturę dla upiększenia życia nie znającego piękna narodu. Za to, że przenikają tajemnice natury pragnąc oddać je w służbę swemu narodowi, ciemnemu, zastraszonemu średniowiecznymi zabobonami… Bezbronni, dobrzy, niepraktyczni, daleko wyprzedzający swoją epokę…
Rumata ściągnął rękawicę i smagnął nią ogiera między uszy.
— Ruszaj się, truposzu! — rzekł po rosyjsku.
Była już północ, kiedy wjechał w las.
Nikt dziś dokładnie nie wie, skąd się wzięła ta dziwaczna nazwa — Czkający Las. Istniała wprawdzie oficjalna wersja legendy, że trzysta lat temu żelazne roty cesarskiego marszałka Toca, w przyszłości pierwszego króla Arkanaru, przedzierały się przez sajwę ścigając cofające się hordy miedzianoskórych barbarzyńców, a żołnierze na postojach warzyli piwo z kory białych drzew, wywołujące niepohamowaną czkawkę. Według tejże legendy marszałek Tok, obchodząc któregoś ranka obóz, wyrzekł marszcząc arystokratyczny nos następujące słowa: „Doprawdy to nie do zniesienia! Cały las czka i śmierdzi piwskiem!” Stąd rzekomo wywodzi się ta dziwaczna nazwa.
Tak czy siak, nie był to całkiem zwyczajny las. Rosły w nim olbrzymie drzewa o twardych białych pniach, jakie nie zachowały się nigdzie w Imperium — ani w księstwie Arkanaru, ani tym bardziej w handlowej republice. Soan, która już dawno wytrzebiła wszystkie swoje lasy na budowę okrętów. Opowiadano, że takich lasów jest dużo za Czerwonym Północnym łańcuchem gór, w kraju barbarzyńców, ale czegóż o tym kraju się nie mówi…
Przez las biegła droga wyrąbana ze dwieście lat temu. Prowadziła do kopalni srebra i zgodnie z prawem lenna należała do baronów Pampa, potomków jednego ze współ-bojowników marszałka Toca. Prawo lenna baronów Pampa kosztowało królów arkanarskich dwanaście pudów czystego srebra rocznie, toteż każdy król po wstąpieniu na tron gromadził wojska i wyruszał na podbój zamku Bau, w którym gnieździli się baronowie. Mury zamku były mocne, baronowie odważni, każda wyprawa pochłaniała trzydzieści pudów srebra, a po powrocie rozbitej armii królowie arkanarscy znów potwierdzali prawo lenna baronów Pampa łącznie z innymi przywilejami, jak to — dłubanie w nosie przy stole królewskim, polowanie na zachód od Arkanaru i zwracanie się do książąt po imieniu bez dodatku tytułów i godności.
Czkający Las był pełen mrocznych tajemnic. Dniem ciągnęły drogą na południe tabory ze wzbogaconą rudą, w nocy zaś droga była pusta, gdyż niewielu śmiałków odważało się chodzić tamtędy przy świetle gwiazd. Opowiadano, że po nocach na Ojcu-Drzewie krzyczy ptak Siju, którego nikt nie widział i zobaczyć nie może, albowiem nie jest to zwyczajny ptak. Że wielkie kosmate pająki skaczą z gałęzi koniom na karki i w mgnieniu oka przegryzają żyły wypijając krew. że po lesie błądzi olbrzymi przedhistoryczny zwierz Pech, który jest pokryty łuską, wydaje potomstwo raz na dwanaście lat i wlecze za sobą dwanaście ogonów wydzielających jadowity pot. A ten i ów widział, jak w biały dzień przechodził drogę, mrucząc swoje skargi, goły odyniec Y, wyklęty przez świętego Mikę — wściekła bestia, której nie sposób dosięgnąć żelazem, łatwo natomiast przebić kością.
Można tu spotkać zbiegłego niewolnika z piętnem wypalonym między łopatkami, milczącego i okrutnego jak kosmaty pająk-krwiopijca. i zgiętego wpół czarownika zbierającego tajemnicze grzyby do swoich czarodziejskich eliksirów, dzięki którym można stać się. niewidzialnym, zamieniać się w niektóre zwierzęta lub uzyskać drugi cień Chadzali również w nocy tą drogą rozbójnicy groźnego Wagi Koła oraz uciekinierzy z kopalni srebra o czarnych dłoniach i białych przezroczystych twarzach. Znachorzy zbierali się tu na swoje nocne czuwania, a rubaszni jegrzy barona Pampy piekli na polanach skradzione byki w całości nadziane na rożny.
O milę od drogi, bodajże w samej kniei leśnej, pod uschniętym ze starości olbrzymim drzewem wrosła w ziemię krzywa chata z grubych bierwion, ogrodzona sczerniałym częstokołem. Stoi tu od niepamiętnych czasów, drzwi jej są wiecznie zamknięte, a przed zbutwiałym gankiem sterczą pochylone bałwany, wyrzeźbione z całych pni. Wspomniana chata jest najbardziej niebezpiecznym miejscem w Czkającym Lesie. Ponoć tu właśnie przychodzi raz na dwanaście lat prastary Pech, aby wydać na świat potomka, po czym wczołguje się pod chatę i zdycha zalewając całą piwnicę czarną jadowitą posoką, a kiedy jad wypłynie na zewnątrz, wówczas nastąpi koniec świata. Ponoć w słotne noce bałwany same wygrzebują się z ziemi, wychodzą na drogę i dają znaki, i ponoć w martwych oknach zapala się od czasu do czasu niesamowite światło, słychać jakieś dźwięki, a słup dymu z komina sięga pod niebo.
Nie tak dawno pewien wiejski półgłówek Irma Kukisz z chutoru Wonności (zwyczajnie mówiąc Śmierdziele) zawędrował któregoś wieczoru pod ową chatę i z głupoty zajrzał przez okno. Do domu powrócił całkiem już pomylony, a ochłonąwszy nieco, opowiedział, że chata była jasno oświetlona, przy sosnowym stole siedział z nogami na ławie jakiś mężczyzna i popijał z beczki, którą trzymał w jednej ręce. Twarz miał wielką i całą w plamach, a tak obwisłą, że sięgała mu niemal do pasa. Był to, wiadoma rzecz, święty Mika we własnej osobie, jeszcze przed przyjęciem wiary, wielożeniec i pijanica z plugawym jęzorem. Trzeba było najpierw przemóc w sobie strach, żeby na niego spojrzeć. Z izby rozchodził się jakiś słodkawy, mdlący zapach, a po dookolnych drzewach snuły się cienie, ludzie schodzili się zewsząd, ciekawi opowieści głupka. Aż wreszcie skończyło się na tym, że przyjechali szturmowcy i wykręciwszy mu łokcie w tył, pognali do Arkanaru. Mimo to jednak opowieść o chacie nie ucichły, tyle że nazywano ją teraz Pijacką Gawrą.
Rumata przedarł się przez zarośla olbrzymich paproci i zsiadłszy z konia przed gankiem Pijackiej Gawry, okręcił lejce wokół jednego z bałwanów. W chacie paliło się światło, otwarte drzwi zwisały na jednej zawiasie. Ojciec Cabani siedział przy stole w stanie najgłębszej prostracji. Cała izba była przesycona gęstym odorem alkoholu, na stole pośród ogryzionych kości i kawałków gotowanej brukwi górował wielki gliniany kufel.
— Dobry wieczór, ojcze Cabani — rzekł Rumata przekraczając próg.
— Witam was, panie — odpowiedział ojciec Cabani głosem ochrypłym niczym róg bojowy.
Rumata dzwoniąc ostrogami podszedł do stołu, rzucił na ławę rękawice i znów popatrzył na ojca Cabani, który siedział nieruchomo wsparłszy na dłoni obwisłą twarz Krzaczaste szpakowate brwi sterczały nad oczami jak zeschła trawa nad urwiskiem. Z nozdrzy porowatego nosa przy każdym wydechu wylatywało powietrze zatrute nie strawionym alkoholem.