— Jest pan sam, don Rumata? — zapytał ostro.
— Sam, szlachetny panie — odpowiedział melancholijnie Rumata.
Ojciec Cabani przemówił nagle grubym i trzeźwym głosem: „Szlachetny don Reba! Pan jesteś obrzydliwą hieną…”
Don Condor nie odwrócił głowy.
— Przyleciałem — oznajmił.
— Miejmy nadzieję — rzekł don Rumata — że pana nie widzieli.
— Legenda więcej, legenda mniej — w głosie don Condora brzmiała irytacja. — Nie mam czasu na konne podróże. Co się stało z Budachem? Gdzież on się podział? Niechże pan usiądzie, don Rumata, bardzo proszę. Boli mnie kark.
Rumata siadł posłusznie na ławie.
— Budach zniknął. Czekałem na niego na Uroczysku Ciężkich Mieczy. Tymczasem zjawił się tylko jakowyś oberwaniec, wymienił hasło i oddał mi worek z książkami. Czekałem jeszcze dwa dni, po czym skontaktowałem się z don Hugiem i otrzymałem od niego informację, że odprowadził Budacha do samej granicy i że Budachowi towarzyszy pewien szlachcic całkowicie godny zaufania jako że straciwszy majątek w karty, zaprzedał się don Hugowi duszą i ciałem. Stąd wniosek, że Budach zniknął gdzieś w Arkanarze. To wszystko, co wiem.
— Niewiele pan wie — mruknął don Condor.
— W tej chwili nie o Budacha mi chodzi — odparł Rumata. — Jeśli żyje, znajdę go i wyciągnę. Już ja to potrafię. Chciałem z panem pomówić, o czym innym. Jeszcze raz zwrócić pańską uwagę na to, że sytuacja w Arkanarze wykracza już poza ramy teorii podstawowej. — Na twarzy don Condora pojawił się kwaśny wyraz. — Zaraz, sekundę, proszę mnie wysłuchać. Czuję, że drogą radiową nigdy nie zdołam się z panem porozumieć. A w Arkanarze zaszły wielkie zmiany! Powstał jakiś nowy, systematycznie działający czynnik. Wygląda na to, że don Reba świadomie szczuje na uczonych całą szarość w królestwie. Wszyscy, którzy bodaj trochę wyrastają ponad przeciętny szary poziom, są zagrożeni. Niech pan mnie wysłucha, don Condor, to nie są emocje, to są fakty. Jeżeli ktoś jest człowiekiem wykształconym, inteligentnym, mówi ciekawie, wreszcie nie pije wina — grozi mu niebezpieczeństwo. Pierwszy lepszy sklepikarz ma prawo zaszczuć go choćby na śmierć. Setki, tysiące ludzi są wyjęte spod prawa. Bojówkarze wyłapują ich i wieszają przy drogach. Głową w dół, nagich… Wczoraj na mojej ulicy zadeptali buciorami jakiegoś starca, dowiedziawszy się, iż jest oświecony. Deptali podobno dwie godziny i pot im ściekał z tępych zwierzęcych mord… — Rumata opanował się i dokończył już spokojnie: — Jednym słowem, w Arkanarze nie pozostanie wkrótce ani jeden światły człowiek. Jak na obszarze Świętego Zakonu po rzezi barkańskiej.
Don Condor przygląda) mu się badawczo, sznurując usta.
— Nie podobasz mi się, Anionie — rzekł po rosyjsku.
— Mnie też nie podoba się wiele rzeczy — odparował Rumata. — Nie podoba mi się, że sami związaliśmy sobie ręce i nogi takim a nie innym ustawieniem problemu. Nie podoba mi się, że nazywa się on Problemem Bezkrwawego Oddziaływania. Albowiem w moich warunkach oznacza to naukowo uzasadnioną bezczynność! Znam z góry wszystkie pańskie kontrargumenty! Znam także teorię. Ale tu nie ma żadnej teorii, tu jest typowo faszystowska praktyka, tu bestie bez ustanku zabijają ludzi! Tu wszystko jest bezowocne. Brakuje wiedzy, a złoto traci wartość, ponieważ się spóźnia.
— Nie gorączkuj się tak, Antonie. Wierzę ci, że sytuacja w Arkanarze jest zupełnie wyjątkowa, ale z drugiej strony mogę iść o zakład, że nie masz żadnej konstruktywnej propozycji.
— Istotnie — zgodził się Rumata — nie mam konstruktywnych propozycji. Bardzo mi jednak trudno utrzymać się w ryzach.
— Antonie — powiedział don Condor. — Jest nas dwustu pięćdziesięciu na tej planecie. Wszyscy trzymają się w ryzach i wszystkim przychodzi to z wielką trudnością Najbardziej doświadczeni przebywają tu już dwadzieścia dwa lata. Przylecieli wyłącznie jako obserwatorzy. Zabroniono im w ogóle w cokolwiek ingerować. Wyobraź to sobie przez chwilę: zabroniono w ogóle. Nie mieliby nawet prawa ocalić Budacha. Nawet gdyby go w ich oczach miażdżono buciorami.
— Nie powinien pan mówić do mnie jak do dziecka.
— Bo pan jest niecierpliwy jak dziecko. A trzeba być niesłychanie cierpliwym.
Rumata uśmiechnął się gorzko.
— Przez ten czas, gdy my będziemy wyczekiwać, przymierzać się i szykować — powiedział — bestie będą co dzień, co minutę unicestwiać ludzi.
Posłuchaj, Antonie. We wszechświecie są tysiące planet, na które jeszcze nie przybyliśmy i na których historia toczy się własną koleją.
— Ale tu już przybyliśmy!
— Tak, to prawda. Przybyliśmy jednak po to, by pomóc tej ludzkości, a nie zaspokajać swój słuszny gniew. Jeżeli czujesz się zbyt słaby, odejdź. Wracaj do domu. W końcu naprawdę nie jesteś dzieckiem i wiedziałeś, co tu zobaczysz.
Rumata milczał. Don Condor, nagle oklapnięty i postarzały, przeszedł się koło stołu ciągnąc miecz za rękojeść, Jak laskę, i smutno kiwając nosem.
— Rozumiem to dobrze — powiedział. — Przecież ja to wszystko przeżyłem. Był czas, że poczucie bezsiły i własne podłości wydawało mi się czymś najstraszniejszym. Niektórzy, co słabsi, wariowali od tego, odsyłano ich na Ziemię i teraz przechodzą kurację. Piętnastu lat potrzebowałem, mój drogi, by zrozumieć, co jest najstraszniejsze. Stracić ludzkie oblicze, Antonie. Zbrukać duszę, stać się zatwardziałym. Jesteśmy tu jak bogowie, Antonie, i musimy być mądrzejsi od tych bogów z legend, których tutejszy lud tworzy na obraz swój i podobieństwo. A przecież chodzimy brzeżkiem trzęsawiska. Powinie ci się noga i wpadasz w błoto, którego przez całe życie nie zmyjesz. Goran Irukański w „Historii przybycia” pisał: „Kiedy Bóg zstąpiwszy z nieba, wyszedł do ludu z Bagien Pitańskich, nogi miał unurzane w błocie”.
— I za to właśnie Gorana spalili — rzekł Rumata posępnie.
— Tak, spalili. A to odnosiło się do nas. Jestem tu od piętnastu-lat, mój drogi. Już nawet sny o Ziemi przestały mnie nawiedzać. Kiedyś, grzebiąc w papierach, znalazłem fotografię kobiety i długo nie mogłem sobie przypomnieć, kto to taki. Co pewien czas uświadamiam sobie z nagłym przerażeniem, że już od dawna nie jestem pracownikiem Instytutu, lecz jego muzealnym eksponatem, generalnym sędzią feudalnej republiki handlowej i że jest w muzeum sala, w której należy mnie umieścić. To koszmarne tak wejść w rolę. W każdym z nas szlachecki fuzel walczy z komunardem. i wszystko dokoła pomaga temu fuzlowi, a komunard sam jak palec — od Ziemi dzieli go tysiąc lat i tysiąc parseków. — Don Condor zamilkł patrząc na swoje kolana. — Tak to wygląda, Antonie — głos jego nabrał twardych nut. — Pozostaniemy komunardami.
On nic nie rozumie. Bo i skąd może rozumieć? Jemu się powiodło, nie wie, co to znaczy szary terror, kim jest don Reba. Wszystko, czego był świadkiem w ciągu piętnastu lat pracy na tej planecie, mieści się bądź co bądź w ramach teorii podstawowej. I kiedy mówię o faszyzmie, o szarych szturmowcach, o aktywizacji mieszczaństwa, on przyjmuje to jako określenia czysto emocjonalne. „Niech Pan nie robi żartów z terminologią, Antonie! Chaos terminologiczny pociąga za sobą niebezpieczne następstwa”. On za ,nic nie może pojąć, że obecny poziom średniowiecznego bestialstwa to szczęśliwe wczoraj Arkanaru. Don Reba to według niego ktoś w rodzaju księcia Richelieu. mądry i dalekowzroczny polityk broniący absolutyzmu przed feudalną wolnizną. Tylko ja jeden na całej planecie widzę straszliwy cień nadpełzający na ten kraj, ale cóż z tego, gdy nie mogę rozpoznać, czyj to cień i po co… Jakże więc mam go przekonać, skoro on lada chwila, czytam to z jego oczu, wyśle mnie na leczenie na Ziemię.