— Jak się miewa czcigodny Sinda? — zapytał.
Don Condor przestał świdrować go wzrokiem i burknął: — Dobrze, dziękuję panu. — A potem rzekł: — Trzeba wreszcie dokładnie uświadomić sobie, że ani ty, ani ja, ani żaden z nas nie ujrzy konkretnych owoców swojej pracy. Nie jesteśmy fizykami, lecz historykami. Nasza jednostka czasu to nie sekunda, lecz wiek, a nasza praca to nawet nie zasiew, my tylko przygotowujemy glebę pod zasiewy. A tu przybywają z Ziemi… entuzjaści, psiakrew… Sprinterzy z krótkim oddechem…
Rumata uśmiechnął się krzywo i zaczął bez potrzeby podciągać botfordy. Sprinterzy. Tak, bywali sprinterzy.
Dziesięć lat temu Stefan Orłowski, onże don Capada, dowódca kompanii kuszników jego cesarskiej mości, gdy torturowano publicznie osiemnaście estorskich wiedźm, rozkazał swym żołnierzom otworzyć ogień do siepaczy, zarąbał sędziego oraz dwóch komorników, po czym został wzięty na kopie przez straż pałacową. Wijąc się w mękach przedśmiertnych krzyczał: „Wszak ludźmi jesteście! Bijcie ich, bijcie!” — ale mało kto słyszał jego słowa wśród wrzasków tłumu: „Ognia! Podsycić ogień!…”
Mniej więcej w tym czasie na drugiej półkuli Karl Rosenblum, jeden z największych znawców wojen chłopskich w Niemczech i we Francji, on że handlarz wełną Pani-Pa, wywołał powstanie chłopów muryskich, zdobył szturmem dwa miasta i zginął od strzały w tył głowy, gdy usiłował położyć kres grabieżom. Żył jeszcze, gdy przyleciano po niego helikopterem, ale mówić nie mógł, tylko patrzył ze skruchą i zdziwieniem wielkimi błękitnymi oczami, z których bez przerwy płynęły łzy… „
A na krótko przed przybyciem Rumaty świetnie zakonspirowany przyjaciel-konfident tyrana kajsańskiego (Jeremi Tafnat, specjalista od historii reform rolnych) nagle ni stąd ni zowąd dokonał przewrotu pałacowego, przejął władzę, w ciągu dwóch miesięcy usiłował zaprowadzić Zloty Wiek, uparcie nie reagując na gniewne interpelacje sąsiadów i Ziemi, zasłużył na sławę obłąkańca, szczęśliwie uniknął ośmiu zamachów, wreszcie został porwany przez brygadę awaryjną pracowników Instytutu i łodzią podwodną przewieziony do bazy na wyspie pod Biegunem Południowym.
— I pomyśleć tylko! — mruknął Rumata. — Do dziś cała Ziemia wyobraża sobie, że najbardziej skomplikowanymi problemami zajmuje się fizyka zerowa…
Don Condor podniósł głowę.
— No, nareszcie! — powiedział cicho.
Zastukały kopyta, histerycznie zarżał chamacharski ogier, ktoś zaklął soczyście z wyraźnym akcentem irukańskim. W drzwiach ukazał się don Hug, starszy komorzy jego ekscelencji księcia Irukanu, gruby, rumiany, z zawadiacko podkręconym wąsem, uśmiechnięty od ucha do ucha i wesoło błyskający małymi oczkami spod pukli kasztanowatej peruki, i znów Rumata w pierwszym odruchu chciał pochwycić go w objęcia, bo wszakże był to Paszka, ale don Hug wyprężył się nagle, na jego twarzy rozlała się ckliwa słodycz, zgiął się z lekka i złożywszy wargi w ryjek przycisnął do piersi kapelusz. Rumata spojrzał przelotnie na Aleksandra Wasiliewicza. Ale tamten zniknął. Na ławie siedział Sędzia Generalny i Strażnik Wielkiej Pieczęci z nogami szeroko rozstawionymi, z lewą ręką wspartą na biodrze i prawą obejmującą rękojeść złoconego miecza.
Bardzo pan się spóźnił, don Hug — powiedział nieprzyjemnym tonem.
— Tysiąckrotnie przepraszam! — wykrzyknął don Hug podchodząc płynnym krokiem do stołu. — Klnę się na rachityzm mego księcia, że przeszkodziły mi nieprzewidziane okoliczności! Cztery razy zatrzymywał mnie patrol jego królewskiej mości, władcy Arkanaru, i dwa razy biłem się z jakimiś chamami. — Eleganckim gestem podniósł lewą rękę owiniętą zakrwawioną chustą. — A propos, szlachetni panowie, czyj to helikopter stoi za chatą?
— Mój — odparł swarliwie don Condor. — Ja nie mam czasu na bójki na drogach.
Don Hug skwitował to miłym uśmiechem i siadłszy okrakiem na ławie oznajmił:
— Otóż, szlachetni panowie, rzeczywistość nakazuje nam stwierdzić, iż doktor wszech nauk Budach zniknął w tajemniczy sposób gdzieś między granicą irukańską a Uroczyskiem Ciężkich Mieczy…
Ojciec Cabani poruszył się nagle na swoim łożu.
— Don Reba — wymówił basem nie budząc się ze snu — Zostawcie Budacha mnie — powiedział z rozpaczą Rumata. — i spróbujcie mimo wszystko coś zrozumieć.
ROZDZIAŁ II
Rumata drgnął i otworzył oczy. Był już dzień. Pod oknami wybuchła jakaś uliczna awantura. Ktoś, zapewne wojskowy, wrzeszczał: ,,Ty ł-łajdaku! Zliżesz to błoto jęzorem! (Miłe dzień dobry! — pomyślał Rumata.) Milczeć!… Bo na grzbiet świętego Miki, wyprowadzisz mnie z równowagi!” Drugi głos. gruby i ochrypły, dudnił, że na tej ulicy trzeba patrzeć pod nogi. „Nad ranem deszczyk spadł, a brukowali ją sami, wiecie kiedy, szlachetny panie…” — „On mnie tu będzie uczył, gdzie mam patrzeć!…” — Puśćcie mnie lepiej, szlachetny panie, nie ciągnijcie za koszulę…” — „On mnie tu będzie uczył…” Rozległo się głośne klaśnięcie. Prawdopodobnie był to już drugi policzek, pierwszy obudził Rumatę. „Nie bijcie mnie, szlachetny panie…” — dudnił głos na dole.
Znajomy głos, kto to może być? Chyba don Tameo. Trzeba będzie dziś przegrać do niego z powrotem tę chamacharską chabetę. Ciekawe, czy kiedykolwiek stanę się znawcą koni? Co prawda, my, Rumatowie Estorscy, od wiek wieków nie znaliśmy się na koniach. Znamy się za to na wielbłądach bitewnych. Dobrze, że w Arkanarze nie ma wielbłądów. Rumata przeciągnął się, aż chrupnęło mu w stawach, namacał u wezgłowia pleciony jedwabny sznur i szarpnął zań kilka razy. W głębi domu zadźwięczały dzwonki. Chłopiec z pewnością przysłuchuje się awanturze — pomyślał Rumata. Mógłbym wstać i ubrać się sam, ale po co ma oglądać takie obrazki. Wyzwiska były coraz głośniejsze. Jak wielka jest potęga języka! Nieprawdopodobna entropia. Oby go tylko don Tameo nie zasiek)… Ostatnio pojawili się w gwardii amatorzy, którzy głoszą, że do szlachetnej walki służy im tylko jeden miecz, drugiego zaś używają specjalnie przy łapankach ulicznych, a te dzięki staraniom don Reby nadzwyczaj rozpleniły się w sławetnym Arkanarze. Don Tameo, zresztą, nie z takich… Tchórzem podszyty, no i polityk znany…
Obrzydliwość, gdy dzień zaczyna się od don Tamea… Rumata usiadł obejmując rękami kolana pod wykwintną puszystą kołdrą. Zjawia się poczucie ołowianej szarości, mimo woli człowiek zaczyna melancholijnie rozmyślać o tym, jak bardzo jesteśmy słabi i nędzni w obliczu pewnych okoliczności… Na Ziemi nawet nam to nie przychodzi do głowy. Tam jesteśmy zdrowi, pewni siebie faceci, którzy przeszli kondycjonowanie psychiczne i są na wszystko przygotowani. Mamy nerwy jak postronki — umiemy nie odwracać się, gdy kogoś biją lub uśmiercają. Jesteśmy niezwykle odporni — potrafimy wytrzymywać wynurzenia najbardziej beznadziejnych kretynów Zapomnieliśmy o wstręcie, zadowalają nas naczynia, które zgodnie ze zwyczajem daje się wylizać psom, a potem, żeby było ładniej, przeciera brudną połą. My, wielcy impersonatorzy, nawet we śnie nie mówimy językami Ziemi. Posiadamy niezawodną broń — podstawową teorię feudalizmu wypracowaną w ciszy gabinetów i pracowni, w kurzu wykopalisk, w poważnych dyskusjach…