– Nie ma tu groty przeklętych czarnoksiężników – mruknął Móri – ani też żałobnego chóru, na szczęście.
– Poznajesz to miejsce? – spytał Tengel Dobry.
– Tak, to Łąki Śmierci, mam nadzieję, że Anioł Śmierci nie przybędzie osobiście, bo wtedy mnie zabierze, tym razem nie mogę liczyć na żadne odroczenie.
– Nie powinienem był prosić, byś się wybrał z nami – rzekł Marco z żalem.
– Znam te łąki, mogę wam pomóc.
Wstali i rozejrzeli się dokoła.
Niebo nad nimi miało barwę antracytu i było gęste tak, że zdawało się sklepieniem. Wiatr zawodził żałośnie w gałęziach kilku samotnych wykrzywionych drzew, pozbawionych liści. Wokół panował półmrok.
Jakże tu pusto.
– Gdzie mamy szukać? – spytała Sol z Ludzi Lodu.
Móri przesunął wzrokiem po horyzoncie, w oddali dostrzegł w skałach łukowate wyżłobienie, przypominające wrota.
– Tam – oznajmił krótko.
Nie musieli iść, unosili się nad ziemią z dużą prędkością i wkrótce już tam dotarli. W skale widniała grota, poszli nią. Światła nie było, ale też i go nie potrzebowali, widzieli w ciemności. Móri prowadził ich pewnie, kiedy korytarz się dzielił, zawsze wiedział, w którą stronę powinni skręcić.
Wkrótce stanęli przed kolejną bramą i Móri się zatrzymał.
– Moje zadanie dobiegło już końca, dalej iść nie mogę. Pochwyci mnie Anioł Śmierci. Nidhoggu, ty ich poprowadź, dopóki będziesz mógł, potem dowodzenie przejmie kto inny.
Pożegnali się z nim, przysiadł pod wrotami, weszli do środka.
Znaleźli się w niezwykłym otoczeniu. Pełno tu było przegniłych drzew, gałęzi czy też korzeni, nie wiedzieli co to jest.
Nidhogg powiódł ich przez mokradła, chwilę wahał się przed ścianą z wieloma zamkniętymi drzwiami i wreszcie wybrał jedne.
– W tym miejscu moja droga się kończy, ty przejmij prowadzenie, Tengelu z Ludzi Lodu. I niech Uivhedin czuwa nad tobą, jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie.
Zostawili Nidhogga i przeszli przez drzwi. Tam w oddali ujrzeli Anioła Śmierci.
Znaleźli się teraz wśród zmarłych. Widzieli cienie ludzi żyjących i zmarłych na Ziemi, poruszały się w ciemności, spoglądały na nadchodzących, lecz się nie zbliżały.
– To ci, którzy jeszcze nie dotarli na miejsce – cicho powiedziała Nadzieja. – Ich czas nadejdzie, lecz jeszcze nie teraz.
Tengel poruszał się wśród zwisających z góry szaroczarnych welonów, chwilami migały mu przed oczami twarze pełne agresji, gotowe do ataku, lecz obecność Ulvhedina sprawiała, że nie śmiały podejść bliżej, Tengel zrozumiał, że to ludzie, który zmarnowali swe życie na ziemi, życzyli zła innym, a wszystko, co najlepsze, zgarniali dla siebie. Cieszył się, kiedy gromada ludzka się przerzedziła, a przed nimi otwarła się przestrzeń. Anioł Śmierci pochylił się z odrobiną ironii.
Ukazały się jakieś schody.
– Zaczekam tam na górze, gdzie nic nie może do mnie dotrzeć – oświadczył Tengel, a Ulvhedin usiadł przy nim. – Wy idźcie dalej, będziesz miał przy sobie Sol z Ludzi Lodu i Nadzieję. Marco, twoja kolej, by szukać drogi.
Marco skinął głową. We troje dotarli do szczytu schodów i znów ukazały się jakieś wrota. Popatrzyli na siebie.
– Otwórzcie je – rzekła Nadzieja z otuchą w głosie. – Jestem z wami, a od czasu, gdy znalazłam się w Królestwie Światła, moja moc, niezłomna moc nadziei, ogromnie wzrosła.
Unieśli sztabę i podwoje się rozsunęły. Światło, ciepłe i silne, a zarazem łagodnie złociste, spowiło ich bezgraniczną miłością.
– Wielka Światłość – szepnął Marco. – Od niej pochodzi Święte Słońce, jesteśmy u celu.
– Mogłabym tu zostać – oznajmiła Sol. – Pewnie jednak nie mamy czasu. Kogo możemy pytać?
– Nie wiem – odparł Marco. – Z tego co zrozumiałem, Wielka Światłość jest wyłącznie miłością, niczym innym. To to samo, co ludzie nazywają Bogiem czy Allachem, niebem, Walhallą, nirwaną i tysiącem innych określeń. Nie da się z nim porozmawiać.
– Pewien jesteś? – spytała Sol. – Dlaczego by nie dało się przemówić do Światła?
Przyłożyła ręce do ust i zawołała z całym szacunkiem, jaki tylko potrafiła okazać:
– O ty, Najświętsze Światło, które jesteś samą tylko miłością i dobrocią, wysłuchaj naszej prośby, lub odrzuć ją, jeśli uznasz za zbyt zuchwałą!
Doskonale, Sol, pochwaliła ją w duchu Nadzieja. Nie znała tej kobiety, słyszała tylko pogłoski o szalonej czarownicy z rodu Ludzi Lodu, nie zawsze pochlebne. Teraz jednak zaskoczyła ją, przypomniała sobie, że Sol była również istotą o gorącym sercu, która musiała się zmagać ze złym dziedzictwem.
– Jesteśmy z Ludzi Lodu! – zawołała Sol. – Prosimy, aby nasz potomek i krewniak z nowszych czasów, Filip Gard z Ludzi Lodu, syn Gabriela, tego, który spisał dzieje naszego rodu, mógł przyłączyć się do nas, nie jako człowiek powracający pod postacią upiora, bo tego byśmy nie chcieli, lecz jeśli jest właściwą osobą z nieszczęsnego rodu Ludzi Lodu, jeśli spełnia wszelkie niezbędne wymogi, to pozwól, by przybył do nas jako duch, jakimi i my jesteśmy, i zamieszkał wraz z nami w Królestwie Światła, bo jego ojciec ogromnie za nim tęskni.
Z niepewną miną odwróciła się do towarzyszy.
– Och, to było okropnie długie zdanie. Sądzicie, że Światłość zdoła się w nim wyrozumieć?
Marco uśmiechnął się z czułością.
– Na pewno. A nam pozostaje teraz tylko czekać.
Nastał poranek Gabriel wyszedł na werandę, jak zwykle jego serce przepełniła radość na widok łąk i willowych dzielnic Sagi. Żałował teraz, ze zwierzył się ze swego szaleńczego pragnienia Marcowi, i miał nadzieję, że przyjaciel nie podejmie żadnych starań. Odzyskać syna, który wpadł już w objęcia Śmierci? Jak mógł być taki zuchwały? Gdy tylko zobaczy się z Markiem, Cofnie swoją prośbę.
Jak jasno nagle się zrobiło! Niezwykle jasno, wprost oślepiała go poranna zorza. Zwykle tak nie było, w tej krainie panowało łagodne światło, nigdy nie dokuczliwe dla oczu.
A teraz nie widział już nic, światło płonęło z coraz większą intensywnością.
Gabriel opuścił dłonie, którymi musiał zasłonić oczy.
Ujrzał coś… nad horyzontem. Coś zbliżało się wśród tego palącego złocistego światła.
Ludzie? Poruszający się przez przestworza, w każdym razie nad ziemią. Czy to złudzenie, czy też…
Wysoka, strzelista sylwetka Marca, i Sol z Ludzi Lodu, i Tengel Dobry, i jeszcze ktoś, Móri… Ale ta mała postać, która porusza się pierwsza, podobna jest do…
Z piersi Gabriela wyrwał się szloch. Nie był zdolny zawołać, choć tak bardzo tego pragnął.
– Ojcze!
To Filip.
W następnej chwili już tulił chłopca w ramionach, czuł jego ciało, chociaż wiedział, że Filip jest tylko duchem, one jednak, kiedy zechcą, potrafią być bardzo namacalne.
Przyjaciele tłoczyli się wokół niego, na wyścigi opowiadając o swej wyprawie, lecz Gabriel ich nie słyszał. Wprawdzie Filip miał zamieszkać w dolinie duchów, to jednak był tutaj, w cudownym Królestwie Światła.
Margit Sandemo