Pojechałam dalej okrężną drogą, żeby ominąć ten korek, i znalazłam nawet kilka pasujących budowli. Najbardziej przypadł mi do gustu dom, przed którym parkowała akurat furgonetka, przynależna, sądząc z napisów reklamowych, do czegoś telewizyjnokomputerowego, czego nie zrozumiałam, bo zatrącało o elektronikę i nic mnie nie obchodziło. Człowiek wynosił z niej jakieś pakunki i wnosił je do domu, musiałam przeczekać pojazd z przeciwka, miałam zatem czas przyjrzeć się walorom obiektu.
Pasować, pasował, ale miał jedną wadę, mianowicie był murowany. Podpalać drewniane, to małe piwo, z murowanym bywają kłopoty, cegła sama z siebie nie chce się palić i trzeba jej dokładać strasznie dużo rozmaitych materiałów łatwopalnych, a czasem nawet wybuchowych. No nic, możemy przecież wymyślić wnętrze z samych tworzyw sztucznych albo jeszcze lepiej, z tworzyw sztucznych przemieszanych z antykami, wykonanymi, jak wiadomo, z drewna idealnie wysuszonego…
Zastanawiając się nad więźbą dachową i ewentualnie drewnianymi stropami, co należałoby uzasadnić może wiekiem budynku, pojechałam dalej i prawie nie zwróciłam uwagi na nazwę ulicy. Zapamiętałam tylko, że jest jakaś roślinna. W oczach utrwalałam sobie jeszcze rozmieszczenie okien, bo może podpalacz wrzuci coś górą, pochodnię na przykład, względnie ognistą strzałę, oraz ogrodzenie, solidne, trudne do sforsowania, za to niezłe do ukrycia rozmaitych pułapek i alarmów…
Zanim przez Siekierki wróciłam do miasta, zdążyłam wyobrazić sobie tysiąc najróżniejszych idiotyzmów, umeblować cały ten dom od piwnic po strych i zastanowić się, po co w ogóle mamy go podpalać. A, prawda, złoczyńca chce zniszczyć dokumenty, świadczące o jego przestępczej przeszłości… Nie, jeszcze nie tak, zasugerowałam się Ptaszyńskim, nie dokumenty, tylko taśmy, świadczące i tak dalej…
Doskonale, miejsce znalazłam, mogę kontynuować…
Usiadłszy przy komputerze, zorientowałam się, że chała z miętą, nie warto mówić, co mogę kontynuować, bo i tak wszyscy to słowo doskonale znają, bez Marty nie zrobię nic. Na telewizji, jako takiej, znam się niczym kura na pieprzu, ubeckie dokumenty wlazły mi w paradę, nie mogę się od nich odczepić, a kompromitujące materiały telewizyjne wyglądają zupełnie inaczej. I treść odmienna, i forma… I diabli wiedzą, czego naprawdę mogą dotyczyć, trafię przypadkiem w środek tarczy i Martę rzeczywiście wyrzucą z pracy. Niedobrze.
Zaczęłam szukać Martusi.
Gdzie ona mogła być? Może znów w Krakowie, dokąd uporczywie jeździła, dezorganizując mi twórczość? Zdawałam sobie sprawę, że pracuje równocześnie w dwóch telewizjach, jeśli tak można powiedzieć, warszawskiej i krakowskiej, jeździ zatem służbowo, a nie dla draki, ale co z tego? Jej nieobecność przeszkadzała mi bez względu na przyczyny i zaniepokoiłam się myślą, że gdyby, na przykład, cholerny Dominik miał w Krakowie jakieś interesy, ona by tam utkwiła na dłużej. A ja zostałabym na lodzie, jak ofiara losu…
W końcu, do diabła, razem piszemy ten cholerny scenariusz czy nie…?!
Wszystkimi jej komplikacjami uczuciowo-podróżniczymi zdążyłam sobie pomieszać w umyśle, wypukując numer i słuchając najpierw wycia, a potem głupiego gadania w słuchawce. „Po sygnale zostaw wiadomość”…
Zostawiłam.
– Gdzie jesteś, do diabła, czego wyłączasz tę zarazę, odezwij się! – wywarczałam.
– Jest piątek, siedemnasta dwadzieścia! Po czym, po długim wahaniu, zadzwoniłam do Dominika, też na komórkę, bo nie miałam pojęcia, gdzie on się może znajdować. W końcu znałam go, bywał u mnie w domu, wprawdzie służbowo, ale co za różnica…
Dominik mnie nie kochał ani też nie czuł się kochany przeze mnie, rozmawiał zatem normalnie, miło i sympatycznie, nie prezentując żadnych wybryków uczuciowych.
– Ona chyba właśnie jedzie – powiadomił mnie życzliwie. – Była w Krakowie i dziś ma wrócić.
– Czym jedzie? Samochodem czy pociągiem?
– Samochodem. Właściwie to już powinna dojechać, bo miała wyjechać koło trzeciej… Wyłączyła komórkę.
W jego głosie drgnął cień jakiejś podejrzliwej obawy, więc uspokoiłam go od razu.
– Sądzę, że rzeczywiście dojeżdża i ma gliny koło siebie. Nie może rozmawiać.
Nawet zgaduję, gdzie tkwi, pewnie koło Piaseczna. O tej porze tam jest najśmieszniej.
Dominik wiedział o tym równie dobrze, jak ja. Prawie widziałam przez słuchawkę, jak kiwnął głową ze zrozumieniem. Wyłączyłam się.
Nie było we mnie najmniejszego cienia żadnej obłudy ani łgarstwa, przypuszczenia wyraziłam z kryształowo czystym sumieniem. Zdążyłam sobie szybko obliczyć, z Krakowa do Warszawy jedzie się trzy do czterech godzin katowicką autostradą, zależy to od korków oraz ilości porozstawianych na trasie radiowozów, mogła mieć niefart i dopiero teraz przebić się skrótem przez Magdalenkę i Piaseczno, czyli właśnie wjeżdża w Puławską. Wszystko się zgadza, zaraz pewnie do mnie zadzwoni.
Jedyne, co się zgodziło, to fakt, że istotnie zadzwoniła po kwadransie.
– No? – spytała niecierpliwie. – Już jestem! – Wiem od Dominika… – zaczęłam.
– Ty się nie wygłupiaj, ja cię proszę, i nie szukaj mnie przez Dominika! – przerwała mi natychmiast z wielkim niepokojem. – Wszystko, tylko nie Dominik! – Przepadło. Już cię szukałam.
– To zgadłam. Zdążyłam. Ale on nie ma prawa wiedzieć, gdzie jestem! – A gdzie jesteś? – W Krakowie, w „Forum”. W kasynie, jak się łatwo domyślisz…
Prawie jej pozazdrościłam.
– No możesz sobie być, ale mnie tu jesteś potrzebna – powiedziałam, nie kryjąc oburzenia i urazy. – Kiedy masz zamiar wrócić? W Warszawie też są kasyna! Dla mnie, na przykład, łatwiej dostępne niż krakowskie! – Dzisiaj wrócę. Albo jutro o świcie. No, na pewno stąd wyjdę, jak zamkną kasyno, nie będę tego przed tobą ukrywać. Co pół godziny sprawdzam komórkę, kto mi się tam na niej plącze…
Wyłączała, to mogłam doskonale zrozumieć, akurat te głupie piski człowiekowi przy grze potrzebne… Poza tym pogoda piękna, księżyc świeci, nad ranem szosy puste i gliny nie stoją, przeleci w trzy godziny.
– A o której zamykają? – spytałam podejrzliwie.
– Teoretycznie o piątej.
– Wyjdź wcześniej – poradziłam po krótkim namyśle. – Bo o szóstej już się zaczyna ruch i mogą łapać.
– Dobrze, tylko wiesz, niech się Dominik nie dowie. Jakby mnie szukał u ciebie, to powiedz, że już jestem, tylko… czekaj… co ja mogłam zrobić z komórką…?
– Wyłączyłaś. Na mieście. I potem zapomniałaś włączyć.
– I może jestem u ciebie cały czas? – I co, siedzisz w wychodku i zamek się zaciął? I będziesz tak siedziała do rana? Żaden debil w to nie uwierzy. Natomiast z drugiej strony powinnaś siedzieć u mnie, bo mam tu kłopoty. Te kompromitujące taśmy, rozumiesz, ja nie mogę sama pisać o czymś, na czym się nie znam do tego stopnia! – To ja u ciebie będę zaraz, jak tylko się na chwilę zdrzemnę. Na Woronicza jestem umówiona dopiero o czwartej, zdążymy bardzo dużo! – Zadzwoń do Dominika i sama mu zełżyj, że dojechałaś…
– Do Dominika nie mogę, bo on będzie chciał natychmiast się ze mną zobaczyć. On już zerwał za mną na zawsze, a teraz mu na nowo odbiło. Nie, zełgam, że zapomniałam z powrotem włączyć komórkę i tak czekałam na jego telefon. Ale w Warszawie jestem koniecznie! Widać było jak na dłoni, że interesuje ją w tej chwili tylko jedna rzecz na świecie, niecierpliwość strzelała ze słuchawki. Podzielałam jej uczucia w pełni, westchnęłam ciężko i zrezygnowałam z natychmiastowego porozumienia.
Do Dominika żadnych głupot wygłaszać nie musiałam, bo nie dzwonił.