Najprawdopodobniej zajął się sobą i własnymi urojeniami, albo nawet może pracą.
Ostatecznie, do roboty miał dużo…
Wróciłam do tekstu, obmyślając na razie kwestię szantażu, rozmaite ludzkie właściwości bowiem znane mi były znacznie lepiej niż jakieś tam techniczno-elektroniczne dyrdymały…
– Włożyłam perukę – powiadomiła mnie tajemniczo Martusia, wkraczając w progi mojego domu o dziesiątej piętnaście rano. – Czarną.
– Skąd, na litość boską, wzięłaś czarną perukę? – spytałam ze zdumieniem, spoglądając na jej własne jasne włosy.
– Pożyczyłam z rekwizytorni. I muszę oddać.
– Jeśli jej nie zgubiłaś, nie widzę problemu. Bo co? – Rozumiem, że twoje pytanie ma zakres ogólny – stwierdziła, wchodząc za mną do kuchni i biorąc mi z ręki puszkę zimnego piwa, po które od razu sięgnęłam do lodówki.
– Bo się bałam, że w kasynie trafię na jakiegoś znajomego kretyna, więc na wszelki wypadek chciałam być do Bydgoszczy. Do Torunia, do Kutna, nawet do Świnoujścia! To od Alicji pośrednio nauczyła się tych osobliwych określeń, a bezpośrednio ode mnie. Kiedyś, dawno temu, powiedziałam, przebierając się w obce ciuchy, że chcę być nie do poznania, na co obecna przy tym moja przyjaciółka Alicja mruknęła zgodnie: „Dobrze, bądź do Bydgoszczy”. Tym sposobem Bogu ducha winien Poznań wziął niejako na swoje barki kwestię zmiany wyglądu zewnętrznego.
– I co? – zaciekawiłam się, wyjmując z kredensu szklanki.
– Rewelacja! Słuchaj, sama siebie nie poznałam! Spojrzałam przypadkiem w lustro i aż mi dech zaparło! Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, skąd się tu wzięła ta obca baba i gdzie wobec tego jestem ja! – Bardzo dobrze, ale czy ty nie popadasz w przesadę? Nie możesz przecież na stałe ukrywać przed nim, że grasz? I on ci chyba tak ogólnie nie zabrania? – No wiesz…! Zabrania kategorycznie! To znaczy, nie to, żeby zabraniał akurat gry, zabrania wszystkiego, co może go przebić. Nie może znieść niczego, co byłoby dla mnie ważniejsze niż on, a nawet równie ważne. Wszystkie uczucia dla niego, cały ogień na Laleczkę! – To tego nikt nie wytrzyma. Nie stójmy tu w progu, ciasno, a ja nie umiem rozmawiać na stojąco. Chodź do pokoju.
– Zaraz, czekaj, pozbędę się wdzianka…
Rozsądnie usiadłam od razu przy komputerze. Marta nie wybierała sobie miejsca zbyt starannie, świadoma, że będzie je wielokrotnie zmieniać.
– Ogólnie mogę robić, co mi się spodoba – wyjaśniła z lekkim rozgoryczeniem, otwierając puszkę – ale nie z jego szkodą. To znaczy, rozumiesz, on się nie zgadza być na drugim miejscu. Jest zazdrosny o wszystko, jak o gacha, no może nie całkiem, trochę inaczej, ale chyba jeszcze gorzej. A ja zełgałam. Mogłam wracać wcześniej, ale skręciłam do „Forum”, bo mnie zassało, bo chciałam pograć, ciągnęło mnie i już, i co ja ci na to poradzę! – Nic. Ani mnie, ani sobie, ani Dominikowi. Siła wyższa i oczywiście kamień obrazy.
– Jeszcze jaki! Już by mi na pewno nie przebaczył. A mnie na nim zależy okropnie i też nic na to nie poradzę. Mówiłam ci, to tak szarpie na dwie strony.
– Mnie tego mówić nie musisz. Dzwoniłaś do niego rano? – On dzwonił. A ja zaraz potem oddzwoniłam, że właśnie dopiero teraz zobaczyłam, że mam wyłączone, i dziwiłam się, że nikt nie dzwoni i tak dalej. Okazuje się, że też wieczorem wyłączył komórkę, bo zdenerwował się na mnie. Ty wiesz, nie, nie wiesz, nie zdążyłam ci powiedzieć, on ze mną zerwał na zawsze po tym trupie, ale potem coś w nim się załamało i okazuje się, że beze mnie nie ma życia. Musi mieć damską klatkę piersiową do płakania i moja nadaje się najlepiej. Klatka, mam na myśli. Czy nie sądzisz, że ja z nim zwariuję? – To już ty sama powinnaś wiedzieć najlepiej…
– Z tego, co ja wiem, owszem.
– Popieram to zdanie – rzekłam bezlitośnie. – Ale zanim co, póki jeszcze psychiatra z kaftanem za tobą nie lata, bierzemy się za robotę. Mam obiekt i teraz co? – Serca nie masz… No dobrze, jedziemy! Jak tam jest w tekście, trochę wcześniej…?
Obejrzałam wydruki, dałam jej tekst na piśmie i znalazłam właściwe strony na ekranie. Wspólnymi siłami udało nam się całą akcję bardzo ładnie posunąć do przodu.
Element niezbędny, trup, leżał nam pod nosem i trzeba było już tylko upanierować go okolicznościami towarzyszącymi.
Na szantaż zgodziłyśmy się obie bez chwili namysłu, aczkolwiek wcześniej brałyśmy pod uwagę motywy uczuciowe, dążenie po trupach do stanowiska, a nawet zwykły rabunek.
– Jestem pewna, że w naturze też go rąbnęli przez szantaż – rzekłam z lekkim zakłopotaniem, przerywając pukanie w klawiaturę i mając na myśli Kocia Ptaszyńskiego.
– I powiem ci, że bardzo mi się myli czas przeszły z teraźniejszym. Wcale nie wiem, czy nie wchodzą w siebie.
– Te czasy? – Te czasy. Przedawnienie… Ale czekaj, mają być taśmy. Przedawnienie przedawnieniem, a kompromitacja zostaje…
Martusia przesiadła się bliżej mnie.
– Możesz to powiedzieć jakoś tak, żebym ja też zrozumiała? – Spróbuję. Napad na bank na Jasnej. Słyszałaś o czymś takim? – Nie.
Zastanowiłam się i policzyłam lata.
– No owszem, rozumiem, to było przed twoim urodzeniem, ale i tak się dziwię.
Sprawa niejakiej Gorgonowej rozgrywała się przed moim urodzeniem, a jednak o niej słyszałam mnóstwo, mimo że wcale nie pracowałam w żadnych mediach. Więc sama widzisz… Zatuszowali ją dokładnie i gruntownie.
– Czekaj, niech ja nadążam. Gorgonową czy bank? – Bank oczywiście. To był taki nasz prywatny napad stulecia, nie pamiętam, ile osób padło, ale co najmniej dwie, a możliwe, że trzy. Pozabijano strażników. Nie wiem też, ile forsy zgarnęli, ale zdaje się, że prawdy na ten temat nigdy nie ogłoszono. Sprawcy znikli jak sen jaki złoty…
– Ja dziękuję. Mogę mieć sny z jakiegoś innego metalu? – Możesz. Bandziory to byli jakoby, ci sprawcy. Po latach, zakulisowe i mętnie, dowiedziałam się, że zorganizowali ten dowcip faceci z UB, a osobisty udział brał nasz trup.
– Który…?! Mamy dwa…! – Ten pierwszy. Znaczy, ten mój. I Anity. I teraz mam pytanie. Jak myślisz, czy mogły się zachować jakieś taśmy, zdjęcia, cokolwiek, z tamtych czasów? Sprzed trzydziestu sześciu lat? Martusia podniosła się z fotelika, przeszła trochę nerwowo pół mojego mieszkania, wylała resztkę piwa z puszki i przyniosła z lodówki nową. Widać było, że cały czas intensywnie myśli.
– Wiesz, ja już bym chyba wolała tego kloszarda z Montmartru – rzekła w końcu z niesmakiem, zatrzymując się wreszcie przy moim biurku. – Myślisz, że ktoś ten napad kręcił? – Pojęcia nie mam i nie było o tym mowy, ale w tamtych czasach istniało coś takiego jak kronika filmowa. Istnieli jeszcze prawdziwi dziennikarze, szczególnie jeden, zapomniałam, jak się nazywał, ale latał z kamerą po mieście i łapał różne rzeczy. Mógł trafić przypadkiem. Pierwszy lepszy gówniarz mógł mieć przy sobie aparat fotograficzny…
– I tak by sobie pstrykał, zamiast coś zrobić…? – Puknij się, co miał robić? Strzelanina pod bankiem, trup się gęsto ściele, a gówniarz ma coś robić…! Jeśli łeb wystawił i pstrykał z ukrycia, to i tak chwała mu za to! Ludzie się po bramach chowali! Ponadto sami mogli filmować z ukrycia, podstępnie, jedni przeciwko drugim, tam ogólna wrogość panowała. Wszystko jest możliwe i załóżmy, że było.
– To mogło zostać w archiwum – przerwała mi, ożywiając się stopniowo. – Kazali zniszczyć już dawno, ale rozumiesz, ktoś tam zniszczył coś innego, specjalnie, albo pomylił numer, i ten nasz zawładnął szczątkami…
– Palili akta i co popadło – podchwyciłam. – A szczątki, otóż to, zostały! I możemy się na tym oprzeć! – Zaszantażował ich, nie wiem kogo…