– Niech się pani nie fatyguje. Jeśli jest pani pewna, że nie zostało popełnione zabójstwo…
– Przeciwnie, jestem pewna, że zostało popełnione.
Podinspektor patrzył na mnie wzrokiem kamiennie pytającym z naciskiem, który mógł obniżyć szczyty Alp.
– No to teraz już chyba nie ma siły, musisz mu wszystko powiedzieć – nie wytrzymała wreszcie Marta. – Przecież on był nieżywy i cały czas jest o nim gadanie…
Zdenerwowałam się.
– No pewnie, że mu w końcu wszystko powiem, ale chciałam najpierw zobaczyć, o co mnie jeszcze zapyta, i jak dojdzie do sedna rzeczy! No dobrze, usłyszeć, ty nie bądź taka drobiazgowa! – Przecież nic nie mówię…? – Ale myślisz! – Nie myślę! – zapewniła Marta z wielką mocą. – Tego się po mnie nie spodziewaj! W takiej chwili…! – No to pan major myśli.
– Skąd wiesz, że major? Mówił co innego! Pod coś tam! – Nauczyłam się trochę tej nowej nomenklatury, podinspektor to major albo podpułkownik. Podpułkownik by tu osobiście nie przychodził, oni są na ogół grubi i nieruchawi. Major brzmi przyjemniej.
– Wszyscy…? – Co wszyscy? – Są grubi i nieruchawi?
Błysnęło mi wspomnienie.
– No nie, nie wszyscy. Jeden był nieduży i chudziutki, a jeden bardzo przystojny i o…! Brodaty! – Jest do niego jakiś dostęp…? – Na co ci, starszy ode mnie!
– No dobrze, to się jeszcze zastanowię…
Kamień w ludzkiej, urodziwej postaci przeczekiwał to wszystko, jakby był głuchy.
Idealnie spokojnym głosem powtórzył pytanie, czy widziałam kogoś znajomego.
– Otóż właśnie zbił mnie pan z pantałyku – powiedziałam z irytacją. – Chciałam o tym w ogóle nie mówić, bo głupio mnie pan pyta, a ja się może naraziłam kodeksowi.
A, zaraz, może wpadłam w histerię? Histeria jest dozwolona.
– W każdym razie nie jest karalna…
– No więc dobrze, wpadłam. A jeszcze do tego pan mi nie uwierzy, bo go przecież wywieźli. A nie, zaraz, Marta świadkiem! No i Anita… No dobrze, widziałam.
Ptaszyńskiego.
– Co Ptaszyńskiego? Widziała pani Ptaszyńskiego? – Widziałam. Ale ciągle jeszcze myślałam, że jest to Słodki Kocio.
– Gdzie go pani widziała? – W pokoju dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem – wyznałam ponuro.
– Dokładnie nad moją przyjaciółką Anitą.
– I co robił? – Nic. Leżał.
Nawet i teraz okiem cholernik nie mrugnął, brwią nie ruszył.
– W jakim sensie leżał? Gdzie leżał? Spał? Zechce pani powiedzieć to dokładniej.
Wciąż miałam okropną ochotę zrobić mu na przekór i cykać ścisłymi odpowiedziami, możliwie krótkimi, ale bałam się, że Marta znów nie wytrzyma.
– No dobrze, leżał na podłodze i był nieżywy.
– Proszę…? – No wyraźnie chyba mówię, nie? Chociaż niechętnie. Leżał na podłodze i był nieżywy.
– Kiedy go pani widziała na tej podłodze? O osiemnastej? – Trochę przed.
– Widziała go pani nieżywego przed osiemnastą?! – Jak w pysk dał. Równiutko za piętnaście szósta, bo tak byłam umówiona z Anitą, a ja jestem punktualna. Do pokoju dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem weszłam przez pomyłkę i on tam leżał, moim zdaniem zastrzelony, na wznak, martwy kompletnie. Twarz było widać i przyjrzałam się dokładnie.
Teraz wreszcie odrobinę go ruszyło. W granitowy posąg wstąpiło życie i cień jakichś ludzkich uczuć. Zdumienie, zaskoczenie, zainteresowanie, wszystkiego tyle co kot napłakał, ale jednak dało się zauważyć.
Kazał mi powtórzyć wszystko jeszcze raz, upewniając się kilkakrotnie co do godziny. Musiałam sprecyzować objawy martwoty, co skłoniło Martusię do skoku po kolejne piwo. Major Cezary Piękny przestał się śpieszyć, nieżywego Ptaszyńskiego uczepił się jak rzep psiego ogona. Poszłam na całość, Anita, ostatecznie, miała duńskie obywatelstwo i nic jej nie mogli zrobić, a nie wątpiłam, że duńskiej policji o spotkaniu z nieboszczykiem chętnie opowie. Ten tam jakiś Stefan Trupski poszedł w zapomnienie.
– Wywieźli go stamtąd – kontynuowałam. – To wiem od Anity, powiedziała przez telefon. Około wpół do dwunastej, tak mówiła, dwóch silnych go zabrało, symulując opiekę nad przyjacielem na bani albo pobitym. Anita lubi dużo wiedzieć, to dziennikarka, zjechała na dół i widziała wyjeżdżające z garażu dwa samochody, nie razem, oddzielnie, mamy zapisane numery. Martusia, gdzie to zapisałaś? No i zaczęło się. Papierów na moim stole leżało mnóstwo, bardziej był to stół do pracy niż dla gości. Musiałyśmy obejrzeć każdy świstek, żeby wreszcie stwierdzić, iż upragniona informacja znalazła się na poleceniu przelewu na konto agencji ubezpieczeniowej, którego dokonałam przez telefon, więc papier mi został, pomiędzy nowym numerem telefonu Marty Klubowicz a tłumaczami Dickensa z lat 49 i 71. Podałam mu, zapisał sobie na wszelki wypadek, ostrzeżony, iż komunikat może nie mieć sensu. Intuicja Anity czasem się sprawdza, a czasem nie.
Następnie pozastanawiał się chwilę, zmieniwszy wyraz twarzy o tyle, że odrobineczkę zmarszczył brwi.
– Jest pani pewna tego wszystkiego? – spytał w końcu.
– Granitowo.
– Dlaczego pani od razu kogoś nie zawiadomiła? – No to przecież mówiłam panu! Spieszyłam się cholernie… A, nie, przepraszam, wpadłam w histerię i nie uwierzyłam własnym oczom… Jeszcze się nad tym zastanowię, bo może się tylko śmiertelnie przestraszyłam. A potem ten cały Ptaszyński wyleciał mi z głowy, pracą się zajęłam! I nie była to taka świetlana postać, żebym miałam pogrążyć się w nieutulonym żalu na dwie doby! I jeszcze powiem panu więcej…
Pomyślałam, że skoro Marta akurat tu jest, mogłybyśmy załatwić za jednym zamachem także i drugiego trupa, a przy okazji alibi Dominika. Niech on mi wreszcie spadnie z głowy. A w ogóle dowiedzieć się czegoś…
– … pod warunkiem, że pan też coś powie – ciągnęłam. – Kto to był, ten drugi trup, odnaleziony rano? Cezary Piękny milczał chwilę, w środku zapewne miał wahanie, ale postarał się go nie ujawnić.
– Owszem, powiem – zdecydował się. – Niejaki Antoni Lipczak.
– Tyle wiemy – skrzywiłam się i chciałam rozbudować pytanie, ale przerwał mi błyskawicznie.
– Skąd?! – O, masz…! – jęknęła Martusia. – Słuchaj, ja całego warsztatu pracy w celi nie zmieszczę…!
Zlekceważyłam jej obawy bezlitośnie.
– Widziała go tu obecna świadkini – wskazałam Martę – i nic nie mogłyśmy zrozumieć, bo zalęgły się nam z tego dwa trupy. Co ma piernik do wiatraka? W tym samym pokoju, tego samego dnia…
Nasz rozmówca-kamień znów mi przerwał, nad wyraz uprzejmie.
– Jest to dość skomplikowana sprawa, a informacje pań są bardzo cenne, ponieważ w pierwszej chwili zaistniało podejrzenie, że to Ptaszyński zabił Lipczaka. Skoro jednak Ptaszyński stracił życie wcześniej…
– Z całą absolutną pewnością i mogę na to przysięgać w dowolnym miejscu, i na wszystko, co pan chce – powiedziałam z naciskiem, bo urwał, patrząc na mnie pytająco. – Czas zejścia nie znanego mi Lipczaka lekarz stwierdził dość kategorycznie, to przypadkiem wiemy, Ptaszyński zatem odpada, a przy okazji odpada gość z pokoju obok, którego obie doskonale znamy. Martusia, wyjaśnij panu.
Resztę czasu pan major poświęcił maglowaniu Martusi, która powiedziała wszystko, omijając tylko starannie swoje perturbacje uczuciowe. Rzuciła mu na pastwę Tycia, który miał zaświadczyć, iż Dominik żadnych skłonności zbrodniczych nie przejawiał, a jeśli w owej chwili jakiekolwiek, to tylko w stosunku do niej. Podinspektor Błoński robił wrażenie, że rozumie, co się do niego mówi, po czym pożegnał nas wreszcie, równie kamienny, jak w chwili powitania. Tajemniczy głos w duszy informował mnie, że teraz poleciał łapać osobę, która zbliżyłaby go do Bożydara.