Znajdował się na nich numer. 2328. Dwudzieste trzecie piętro. A Anita zajmowała numer 2228 na piętrze dwudziestym drugim. Szlag jasny żeby to trafił!
Co mnie podkusiło z tym dwudziestym trzecim piętrem, Bóg raczy wiedzieć. Te trzy dwójki z przodu pamiętałam przecież doskonale, po diabła w windzie przycisnęłam dwadzieścia trzy? I tu też, dwadzieścia osiem wlazło mi w oczy, a na dwadzieścia trzy z przodu nie zwróciłam żadnej uwagi. Zaćmienie umysłowe czy co?
Oczywiście, władowałam się do cudzego pokoju, gdzie w wysoce nieodpowiedniej chwili pojawił się upragniony trup. Nie była to chyba dekoracja, obliczona na efekt…? A jeśli nawet, z pewnością nie dla mnie, bo kto mógł przewidzieć, że przez pomyłkę nacisnę dwadzieścia trzy zamiast dwadzieścia dwa?
Uznawszy w ten sposób, że sprawa mnie nie dotyczy, zjechałam piętro niżej.
Anitę zastałam w sytuacji przewidzianej, zaczynała właśnie suszyć włosy. Naszej pośpiesznej konwersacji nikt postronny zapewne by nie zrozumiał, bo dla zaoszczędzenia czasu mówiłyśmy równocześnie, zarazem słuchając jedna drugiej. Kobiety to potrafią.
Dałam jej obiecane kasety do przejrzenia i wykorzystania oraz teksty do tłumaczenia, odebrałam przesyłkę ze Szwecji, załatwiłyśmy mnóstwo spraw zawodowych i prywatnych i już trzeba było się żegnać. Zamierzałam powiadomić ją, że piętro wyżej leżą obce zwłoki, ale ugryzłam się w język, bo jakiś smętny szczątek rozsądku ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem. W razie czego jej może się coś wyrwać, a ja natychmiast stanę się podejrzana. Nie mam teraz na to czasu, żadnych głupstw!
Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że o motywy może jakoś dopytam się później, a i tak wątpliwe jest, czy ten trup okaże się przydatny, bo facet za życia obracał się chyba w nieciekawej sferze, po czym wybiegłam z hotelu, starannie omijając drugie piętro z kasynem.
Martusia przyleciała do mnie nazajutrz w strasznych nerwach co najmniej o dwie godziny wcześniej niż była umówiona.
– No wiem, wiem, że jestem za wcześnie, ale przygonił mnie trup. Nic ci nie poradzę, mamy wreszcie trupa! Mimo woli rzuciłam okiem na dorodne zwłoki kurczaka, którego zamierzałam właśnie wsunąć do pieca, bo ten zlekceważony trup w hotelu jakimś cudem całkowicie wyleciał mi z głowy. Marta też spojrzała na drób.
– Ale nie nadziałaś go na słodko? – spytała pośpiesznie i niespokojnie.
– Nie, na gorzko. To znaczy nie, na kwaśno. No, na wytrawnie! – Całe szczęście. Będę to jadła?
– A co, uważasz, że pożrę go sama? To ten tu oto nadziewany trup cię przygonił? Miałaś przeczucie? – Nie mów do mnie o trupie, jeżeli mam go jeść! Nie ten. Prawdziwy. Nasz. Daj mi coś, piwa, koniaku, whisky, najlepiej piwa, bo jestem wstrząśnięta. Zmarnowałam sobie życie.
– Nie ty pierwsza i nie ty ostatnia – pocieszyłam ją, wstawiając kurczaka do pieca i regulując płomień. – Piwo jest w lodówce, możesz wyjąć. Whisky też. Koniaku w lodówce nie trzymam.
– Nie, jednak wolę piwo.
Wyciągnęłam z kredensu szklanki i przyjrzałam się jej. Wyglądała prześlicznie, zmarnowanego życia nie było po niej widać. Zdenerwowanie owszem, ale ten stan przytrafiał się jej często, tyle że tym razem zaznaczał się silniej niż zwykle. Usiadłyśmy w pokoju.
– No więc mów. Co się stało? – Wszystko. Straciłam faceta i chyba go już nie odzyskam, a poświęcać się nie będę, a na stratę też się nie zgadzam…
Przerwałam jej.
– Czekaj, chwileczkę. Bardzo cię przepraszam, ale nie wiem, którego masz na myśli. Dominik…? – No, a któż by inny…? O, cholera… Można powiedzieć, że opadły mi ręce. Jeśli Dominik wchodzi w paradę, z Martusi już pożytku wielkiego nie będzie. Diabli nadali, co za numer on znowu wywinął…?
– … nie toleruje konkurencji – mówiła dalej nerwowo. – A ja go zostawiłam wczoraj wieczorem, on doskonale wie dlaczego, chociaż próbowałam się wyłgać czymkolwiek innym, i najgorsze, że nic nie powiedział, tylko był taki kamiennie wściekły. Nie, chyba raczej martwo-kamienny. Albo martwo-wściekły. I ja teraz jestem, rozumiesz, rozdarta na dwie nierówne połowy…
– Połowy są zawsze równe – mruknęłam, chociaż wcale nie byłam takiego zdania.
– Gówno prawda. Mnie rozdziera w takie dzioby. Strzępy. To nie jest równa linia.
I to tak lata z jednej połowy na drugą, tu więcej albo tam więcej, to jak one mogą być równe? I te dziobate strzępy zmierzysz? I co ja mam zrobić, dzika namiętność na obie strony, jedna dla męża, druga dla żony…
– Wariatka.
– A czy ja mówię, że nie…? W gruncie rzeczy rozumiałam ją doskonałe. Niczego człowiek nie zrozumie lepiej niż tego, co odczuł na własnej skórze. Przeżył. Też miałam takie objawy i też mi chłop wszedł w paradę.
Przeleciało mi przez pamięć. Jego piękna, męska twarz, jego ręce, przeguby…
Ciągnęło mnie do nich z szaleńczą siłą, dotknąć, ująć je w dłonie, przytulić do nich policzek… Skłonny był odpłacić mi wzajemnością, właściwie nawet odpłacił, chociaż trochę dziwnie…
Kasyno stanęło pomiędzy nami.
– Tu seks, a tam brzęk automatów – kontynuowała Marta rozgorączkowana, rozgoryczona, nieszczęśliwa i wściekła, z ust mi wręcz te słowa wyjmując. – Przez drzwi słychać. Tę parszywą kulkę widziałam jak żywą, wskakiwała w dwudziestkę, a dwudziestka była obstawiona maksymalnie, kornery, splity, numer, szarymi żetonami. One były moje, te szare…
Coś mi się w środku zrobiło, bo też najchętniej grywałam szarymi, i tak właśnie trafiłam kiedyś zero trzy razy pod rząd.
– I tu łóżko i jego twarz nade mną, no, symbolicznie, a tam te rzeczy, i co miałam zrobić…? Wiedziałam doskonale, co powinna była zrobić, i równie dobrze wiedziałam, co ja bym zrobiła. Jakie tam bym, zrobiłam. Straciłam faceta nieodwołalnie.
No dobrze, ale ona była młodsza ode mnie o przeszło dwadzieścia lat! I ja miałam już wówczas odchowane dzieci, a ona jeszcze nie miała ich wcale! A chciała mieć, chciała być normalną kobietą, żoną i matką…
– I dlatego mnie z nim wtedy nie było – dokończyła, zgnębiona ostatecznie.
Coś jeszcze przedtem powiedziała, ale nie usłyszałam, pogrążona przez moment we własnych wspomnieniach. Nie miałam jednakże najmniejszych wątpliwości, że mówiła świętą prawdę. Mężczyzny z hazardem nie da się pogodzić, albo miłość albo gra, kobieta na taki układ pójdzie, mężczyzna w żadnym wypadku! No, może jeden na parę milionów.
Przecknęłam się nagle.
– Zaraz, kiedy? – Co kiedy? – Kiedy cię nie było i gdzie? – Jak to kiedy i gdzie, mówię, jak znaleźli tego trupa! – Jakiego trupa? – Tego, co z nim przyleciałam, mówię przecież! – Chaotycznie dosyć. Myślałam, że mówisz o namiętnościach.
– Joanna, ty chora jesteś? – zatroskała się Martusia nagle. – Trup nam spada jak z nieba, a ty nawet i na taki dar losu nie zwracasz uwagi? Rozumiem, że ja, mnie nieszczęście spotkało, ale dlaczego ty? – Bo mnie też spotkało, tylko wcześniej.
– No to już się zdążyłaś do niego przyzwyczaić. A ja mam na świeżo.
– Też się przyzwyczaisz. Możesz powiedzieć jakoś porządnie i po kolei? Nie o Dominiku i kasynie, bo te rzeczy mam w małym palcu, tylko o trupie.
– Kiedy to się wszystko wiąże. Dominik nie ma alibi, bo go zostawiłam, poleciałam do kasyna i wcale mnie z nim nie było.
Spróbowałam się zastanowić.
– Wtedy, kiedy go mordował…? – Kto…?! – Dominik… No nie, morderca. Sprawca.
Marta zgarnęła z kuchennego stołu dwie puszki piwa i szklankę.
– Wiesz co, usiądźmy może, bo ja wiem, że tobie na stojąco umysł nie działa. Ale w zasadzie tak, to znaczy możliwe, że tak, z tym, że zdaje się, nie jest pewne, kiedy go mordował.