Выбрать главу

– Przyjadę, chcę czym prędzej. Zadzwoń, jak już tu będziesz, i umówimy się o jakiejś ludzkiej godzinie w holu albo w twoim pokoju. Nawet chętnie przyjadę, do ciebie jest korytarzem kilometr w jedną stronę, od chodzenia się chudnie.

Marta po drugiej stronie jakoś nagle zamilkła. Z niechęcią potrząsnęłam telefonem, pewnie znów gdzieś tam odbiór zanikł, krakowska linia kolejowa miała różne fanaberie…

– Hej, Martusia, jesteś tam? – spytałam beznadziejnie.

– Jestem, jestem – odparła Marta pośpiesznie, ale jakby z zakłopotaniem. – Czekaj, bo tu siedzi parę osób w przedziale i wszyscy patrzą na mnie strasznie dziwnie. To chyba przez tego trupa, same kłopoty nam sprawia… Muszę im wyjaśnić, że nie jestem zbrodniarką, bo inaczej policja na dworcu już będzie na mnie czekała i nie wiadomo, kiedy odzyskam wolność.

Ucieszyłam się.

– Bardzo dobrze, wyjaśniaj, przy okazji zrobisz nam wstępną reklamę…

Wyłączyłam się, sprawdziłam na wielkim kalendarzu, co mam na jutro rano, stwierdziłam, że nic szczególnego, i wróciłam do pracy.

* * *

Prawie zamierzałam już iść spać, było po jedenastej, kiedy odezwał się brzęczyk domofonu. Zdziwiłam się trochę, ale podniosłam słuchawkę.

– To ja – powiedziała Marta na dole jakimś dziwnym, zakatarzonym głosem – Wpuść mnie, ja cię proszę.

Jasne, że ją wpuściłam i zapaliłam światło na schodach. Złe przeczucia wybuchły we mnie natychmiast.

Weszła bez słowa, zapłakana, z rozmazanym makijażem, ruszyła prosto do pokoju i usiadła na kanapie. Nie zadając na razie żadnych pytań, postawiłam przed nią małpkę koniaku, małpkę whisky, puszkę piwa i butelkę wody mineralnej. Zastanowiłam się nad sobą, machnęłam ręką na odchudzanie i dołożyłam do tego naboju otwartą butelkę zimnego białego wina. Postanowiłam pić szprycera, alkoholu w tym mało, a zawsze przyjemność.

Martusia beznadziejnym wzrokiem obrzuciła bar przed sobą.

– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć – powiedziała łzawo i sięgnęła po małpkę whisky. Po czym na nowo zaczęła płakać.

Tu już musiałam zareagować.

– Możesz płakać, jeśli chcesz – rzekłam ostrzegawczo – ale ja ci nie radzę. To zostaje na twarzy, za dwadzieścia lat pożałujesz każdej łzy wylanej w młodości. Z dwojga złego już lepiej się upij.

– Jestem samochodem…

– Zadzwonię po taksówkę. Dominik, co…?

Martusia omal nie przegryzła szklaneczki z bardzo grubego szkła.

– Ten podlec, ten gnój… – zaczęła i upusty się rozwarły. Możliwe, że nieco przesadziła, bo taki, na przykład, trędowaty skorpion z Dominikiem się nie kojarzył, ponadto morale jego odległych przodków też chyba nie miało wpływu na bieżące wydarzenia, niemniej jednak ulżyła sobie. Łzom dała spokój, rozszalała się w niej za to zdenerwowana wściekłość. Co jej ten Dominik zrobił, łatwo było odgadnąć.

Jechała wprost do niego radosna, szczęśliwa, umówiona i pełna uczuć, on zaś postąpił jak ostatni gbur. Dostał amoku depresyjnego, brutalnie odgonił ją precz, perfidnie zelżył, zdeptał moralnie i uczuciowo i to tylko dlatego, że po drodze, na Centralnym przecież wysiadła, na dwie malutkie godzinki zawadziła o kasyno…

– Głową muru nie przebijesz – skomentowałam surowo. – Albo Dominik, albo kasyno.

– Nie chcę już więcej tego wała! – wrzasnęła Martusia buntowniczo. – Kasyno mi nie wali łbem w podłogę, nie smarcze mi się w dekolt, nie obraca się zadem, żeby od frontu wyć, jak ten pień zmurszały…! – Kapitalizm z przodu się do nas uśmiecha, a z tyłu zęby szczerzy – wyrwało mi się filozoficzne wspomnienie.

Na moment ją zamurowało.

– Co…? – Nic. Przypomniało mi się przemówienie partyjne z dawnych czasów. Nie zwracaj uwagi. Ciekawe, jak wyje zmurszały pień…

Zarówno pień, jak i kapitalizm jakoś Martusi dobrze zrobiły. Całkiem przytomnie obejrzała stół, poprosiła o jeszcze jedną małpkę whisky, żeby zbytnio nie mieszać, na dalszą metę zaś zaplanowała sobie piwo. Zdenerwowana wściekłość przekształciła się w niej w zwyczajne, ponure nieszczęście.

– I po co ja się w nim zakochałam! – jęknęła, odkręcając kapselek.

– Czy nie napomykałaś aby czasem o poślubieniu go w dodatku? – wytknęłam delikatnie. – Zdaje mi się, że chciałaś…

– Ja chciałam…?! Dominika…?! Za nic!!! To on takie głupoty brzdąkał, bredził i nic więcej! Że się rozwiedzie i tak dalej, ale tyle mi jeszcze rozumu zostało, że omijałam temat! Chociaż nie, nieprawda, gdyby mnie kochał cały czas jak normalny człowiek, ja bym się wygłupiła…! – No to sama zobacz, jakie to szczęście, że cię do siebie ostatecznie zraził…

– No wiesz…! Większe szczęścia widywałam… Ale zraził, fakt, mam go dosyć. Ja nie mogę takich rzeczy przeżywać co drugi dzień, przedwczoraj też mi numer wywinął, mam przyjechać do niego w środku nocy, bo beze mnie się dusi, oddychać nie może, pojechałam, jak głupia, do tej jego garsoniery, pijany był kompletnie i płakał. Koniecznie musiał płakać w moich objęciach, inaczej mu się źle płakało. W łóżku też płakał…!

Milczałam tak potępiająco, jak tylko mogłam. Miałam nadzieję, że sama atmosfera wywrze na nią swój wpływ. Nie mogłam sobie wyobrazić nic gorszego niż jej małżeństwo z Dominikiem, a gdyby on się postarał, byłoby to, niestety, możliwe. Nadzieja leżała w żonie, która wcale nie rwała się do rozwodu, separacja zadowalała ją w pełni. Co ta Marta w nim zobaczyła…? No trudno, diabli wiedzą, każda miłość ma własne poplątane ścieżki…

Atmosfera odwaliła robotę. W dziko nieszczęśliwej Martusi zaczął działać umysł.

– Wolę trupa – oznajmiła po tej drugiej małpce. – Nawet takiego trudnego.

Doznałam lekkiej ulgi, chociaż wiedziałam doskonale, że to wcale jeszcze nie koniec. Jeśli jutro Dominik przeistoczy się znienacka w ogniście kochającego amanta, ona się złamie. Po czym znów przeżyje klęskę, znów go znienawidzi, znów się złamie i tak w kółko. Dostanie nerwicy. Pomijając wszelkie ludzkie uczucia, nie mogłam jej na to pozwolić ze względu na scenariusz, przez jakiś czas przynajmniej musiała być człowiekiem pracy, a nie miłośnicą zdeptaną.

Chwalić Boga, na zdeptaną miłośnicę nadawała się jak puma do robótki na drutach.

– A w ogóle to on się dowiedział od kogoś, że byłam w tym „Forum” – przypomniała sobie nagle. – Jakiś kretyn mnie rozpoznał pomimo peruki. Nie, nie ma wyjścia, rzucam go. On już mnie rzucił. Jeśli będę usiłowała do niego zadzwonić, oderżnij mi rękę, bardzo cię proszę.

– Taka pracowita to ja już nie jestem. Piłę mam tępą. Nie będę z tą piłą latać za tobą po mieście…

Nagle oczyma duszy ujrzałam ten obraz, doskonale filmowy. Śledzę ją, jeżdżę za nią, piła mi leży na siedzeniu obok, ona się zatrzymuje, wyskakuje z samochodu, ja też, chwytam narzędzie, lecę ku niej, piła morderczo błyska w słońcu…

Nie wytrzymałam, opisałam wizję. Już po pierwszych dwóch słowach Martusia uchwyciła sens, jak zwykle zobaczyła to samo, scena ułożyła nam się doskonale, okoliczności towarzyszące zalęgły się jak karaluchy, pluskwy, króliki, szczury, czy co tam się szybko mnoży. Dominik zszarzał, przyklapł, stracił znaczenie…

– Co za szkoda, że nam się to niczego nie nada! – westchnęłam z żalem.

– A czy ja wiem? – zaprzeczyła żywo Martusia.

– Lata u nas przecież Bartosz za Beatą, dlaczego nie z piłą…? – W innym sensie lata, do kitu. To już prędzej Ela za Agatą…

Taksówkę wezwałam o wpół do drugiej, ściśle biorąc dwie, bo ktoś musiał odprowadzić jej samochód. Oglądanie pożaru ustaliłyśmy na dwunastą. Scenariusz posunął mi się odrobinę do przodu.