Zabrałam drugą szklankę, chociaż prawie już przestałam pić piwo ze względu na odchudzanie. Uznałam, że raz na parę tygodni nie powinno mi zaszkodzić. Usiadłyśmy wreszcie w pokoju, to znaczy ja usiadłam, a ona zwinęła się w kłębek w rogu kanapy i pojęczała sobie troszeczkę z twarzą w ozdobnej poduszce. Uniosła wreszcie głowę, żeby napić się piwa.
– Powiedz wszystko ściśle i od początku – zażądałam twardo.
– Tak naprawdę, miałam nadzieję, że ty się zajmiesz tym trupem, a ja będę mogła tonąć w boleściach własnych – westchnęła Martusia, głęboko rozżalona. – A ty tak…
– Zajmę się trupem, jak się dowiem w czym dzieło, a ty sobie toń. Gdzie go w ogóle znalazłaś? – To nie ja go znalazłam, ale w ogóle w Marriotcie.
– Co…?! – W Marriotcie. A co…? Pamięć mi nagle odblokowało i już wiedziałam, że temat nam się nieźle rozrośnie i z pewnością przekroczy zaplanowane ramy.
– Cholera – powiedziałam z ponurą troską. – To mój trup.
Martusia zakrztusiła się piwem i prychnęła na stół.
– Wiesz co, nie zaskakuj mnie tak, bo szkoda piwa. Jak mam to rozumieć, że twój? Zabiłaś kogoś dla dobra scenariusza? On nam pasuje? – Myślałam, że to ty wiesz, czy nam pasuje, skoro z nim przyleciałaś, ale nie. Mam na myśli, że nie ja go rąbnęłam. I w ogóle się do niego przyznać nie mogę, chyba nawet podwójnie, ponadto wątpię, czy nam pasuje. Tym bardziej mów, skąd on do ciebie! Marta sposępniała, opuściła nogi na podłogę, usiadła normalnie, wylała z puszek resztę piwa i westchnęła ponownie.
– Szczerze mówiąc, wolałabym, żebyśmy go wymyśliły…
– Wymyślonego mam – przerwałam jej. – Kloszarda. Nie dam głowy, czy nie był nawet prawdziwy.
– Jakiego kloszarda? – Paryskiego.
– I co on, ten paryski kloszard, robił? – Nic. Leżał.
– Gdzie? – Koło Tati’ego na Montmartrze. Gdzieś tam koło Clichy.
– Strasznie dużo mi to mówi. W Paryżu byłam raz w życiu. Powiedz porządniej! Kloszard leżał na chodniku, przykryty od góry workiem, wyglądał jak kupa szmat, z której wystawały buty, i zainteresowałam się nim tylko dlatego, że parkowałam tuż obok. Siedziałam w samochodzie na miejscu pasażera, bo na miejsce kierowcy świeciło słońce, czekałam na własne dzieci i nie miałam co robić. Rzucałam na niego okiem, trochę zaciekawiona, czy śpi, czy też nie żyje. Wnioskując z doskonałej obojętności przechodniów, obejrzano by go bliżej dopiero, kiedy by się zaśmiardł, co w panującym upale powinno nastąpić dość rychło.
Powiedziałam o nim Martusi, która trzecią puszkę piwa uznała za niezbędną i poleciała po nią do lodówki. Rozważałyśmy przez chwilę przydatność kloszarda, obojętne, żywego czy martwego.
– W żadnym razie nie zgadzam się przenosić akcji do Paryża! – powiedziała Marta stanowczo. – To znaczy, łatwo zrozumiesz, że ja sama zgodziłabym się chętnie, ale te… zaraz, chciałam się wyrazić elegancko… ci finansowi decydenci na to nie pozwolą.
A u nas jednak, co by o tym kraju nie myśleć, zwłoki z ulicy zbierają.
Kiwnęłam głową.
– No więc mów, wobec tego, o naszym krajowym trupie i niech ja się wreszcie dowiem, jaką głupotę wywinęłam tym razem. Nie, ty pierwsza, ja potem. Kiedy to w ogóle było? – Dzisiaj. To znaczy wczoraj. Zaraz, które? – Nie wiem, które. Początek kiedy był.
– Nie wiem, co było początkiem i kiedy nastąpił. Masz na myśli zbrodnię czy moje osobiste turbulencje? – Jedno i drugie, jeżeli się wiąże. Czy my się nigdy nie dogadamy? – Jakoś nam to dzisiaj źle wychodzi, fakt – przyznała Martusia smętnie. – Nie wiem, czy się wiąże. Pozornie owszem, a de facto przysięgam ci na kolanach, że nikogo nie zabiłam. Dominik też nie, jestem pewna. On niezdatny. Chociaż… czy ja wiem? Taki był na mnie zły, że może z rozpędu…? Uznałam, że muszę jej tu urządzić prawdziwe, rzetelne przesłuchanie. Przyniosłam z kuchni jeszcze jedno piwo, żółty serek i nóż, żeby chociaż przez chwilę nigdzie nie latać.
– Czekaj, po kolei. Kiedy porzuciłaś Dominika i poleciałaś do tego kasyna?
– Wczoraj o dziesiątej wieczorem. Może trochę po.
– A gdzie z nim w ogóle byłaś? – W Marriotcie.
– Coście, do diabła, robili w Marriotcie?! Możesz to powiedzieć jakoś porządnie? – O Boże, ja cierpię, a ty się czepiasz szczegółów! No dobrze już, dobrze. Miał przylecieć wczoraj producent ze Stanów, pertraktuje sprawę koprodukcji, znane osoby artystyczne, dokument, jestem w tym i chcę być, czekaliśmy na niego…
– Gdzie dokładnie? – W knajpie, rzecz jasna. Od dziewiętnastej pięć, właśnie w Marriotcie, w tej poetycznej… no, jak jej tam… nie Balladyna, ale Słowacki… Lilia Weneda! – Tuż obok wejścia do kasyna! – Toteż właśnie, i z tego się wzięło całe nieszczęście…
– Zaraz. Tam trzeba zamawiać stolik! – A czy ja mówię, że nie? Tycio zamówił.
Wiedziałam bardzo, dobrze kto to jest Tycio, noszący, rzecz jasna, normalne, ludzkie imię i nazwisko, ale zwany Tyciem, bo był wielki i gruby. Telewizyjna szycha, zaprzyjaźniona, i z Martusią, i z Dominikiem.
– I żarł z wami tę kolację? – Nawet zdaje się, że za nią zapłacił.
– A ten producent…? – Też miał być i w ostatniej chwili przyszła wiadomość, że się spóźni o jeden dzień, dziś przyleci, a nie wczoraj.
– W ostatniej chwili? – zgorszyłam się. – To jakiś niepoważny dupek!
Martusią niecierpliwie pomachała ręką.
– Zawiadomił wcześniej, ale sekretarkę Tycia, a ona go nie mogła złapać i złapała dopiero Dominika na komórkę, już w knajpie. No więc zjedliśmy tę kolację sami, bo co można było zrobić innego? – Tycio poszedł wcześniej, czy siedział do końca? – No coś ty? Tycio by się oderwał od żarcia? Razem ich tam zostawiłam…
– Jeszcze lepiej – pochwaliłam i poleciałam jednak po kolejną puszkę piwa, nie przerywając przesłuchania, tyle że z kuchni musiałam głośniej wrzeszczeć. Przy sensacyjnym temacie jakoś szybko nam ten napój wychodził. – A kiedy znaleźli tego trupa i gdzie? – Trupa, o ile wiem, znaleźli o bladym świcie, koło dziewiątej rano, ale czekaj, bo nie w tym rzecz. Pokój dla tego faceta był już nie tylko zarezerwowany, ale nawet zapłacony, na nasze zaproszenie przyjeżdża i telewizja płaci. A Dominik to telewizja, nie? Więc po tej kolacji Tyciowi nie chciało się go wlec do domu…
– Urżnął się w trupa?
– Urżnął się na samobójczo i przeciwko światu, ale nie w trupa. Męcząco.
Wiedziałam, co to znaczy, więc tylko kiwnęłam głową. Martusia wiedziała, że ja wiem, zatem tylko westchnęła.
– No i zwyczajnie wepchnął go do tego pokoju. Telewizja to telewizja, co im za różnica, kto tam mieszka. A ja miałam wyrzuty sumienia, wcale nie wiedziałam, że Dominik został w hotelu, wyszłam z kasyna wcześnie, koło trzeciej, i od rana zaczęłam go szukać. Przez Tycia. I poleciałam do tego cholernego hotelu koło dziesiątej, a ten jakiś padł trupem podobno przedtem. Co ty o tym wiesz? – O mojej wiedzy za chwilę. A który to był pokój? – Dwadzieścia trzy dwadzieścia siedem, na dwudziestym trzecim piętrze…
Jęknęłam i usiadłam. Oczywiście, musiał mieszkać tuż obok, specjalnie po to, żebym nie mogła ukryć tego czegoś, co popełniłam, co najmniej wykroczenia, a może nawet przestępstwa. Cholera. Ale może uda się uniewinnić Dominika beze mnie…? Wcale nie chcę poświęcać się dla niego!
– A kiedy właściwie pojechaliście do Lilii Wenedy na tę kolację? Prosto skąd? – Ja z Woronicza. A Dominik z domu, podjechałam po niego i czekałam z kwadrans, już był zdenerwowany, jak wyszedł, i widać było, że świat go nie lubi, a ja robię za jedyną opokę. Możliwe, że ta opoka wywarła swój wpływ na kasyno…