Выбрать главу

Obojętność nagle w niej pękła. Cisnęła długopis na zadrukowane kartki, potoczył się, zleciał po drugiej stronie stołu i wturlał się pod bibliotekę. Obie patrzyłyśmy na to przez moment, nie ruszając się z miejsca.

– Niech go szlag trafi – powiedziałam. – Bo co? Coś się stało?

Martusia całkowicie zrezygnowała z ukrywania emocji.

– Bo chyba zraził się do mnie. Też go chyba straciłam i mnie przykro, wiesz…? Chciałam wmówić w siebie, że jest mi wszystko jedno, ale nieprawda. Wcale mi nie jest wszystko jedno! – Co znowu zrobiłaś? – A jak ci się zdaje? – Kasyno…! – A jak…? Niepotrzebnie znalazłam się koło „Victorii”… Bo właściwie byłam z nim umówiona na wieczór, no dobrze, na taki bardzo wczesny wieczór, a potem się okazało, że jest wpół do dziesiątej. Dzwoniłam, ale wyłączył komórkę. No więc zostałam tam dłużej…

– Wygrałaś czy przegrałaś? – Wygrałam, przegrałam, wygrałam, przegrałam, znów wygrałam… W ruletkę.

Potem przegrałam wygraną i wyszłam na zero. On już nie dzwonił i do tej pory nie dzwoni, więc ja też przestałam. W domu, na sekretarce, zostawił mi wiadomość bardzo obszerną: „Skoro cię nie ma, zadzwonię później”. I cześć. Chyba jestem w rozterce?

– Jesteś, jesteś – zapewniłam ją. – A co Dominik…? – Na Dominika mnie otrząsa! – Dobre i tyle…

– No wiesz…! Ale Bartek mnie denerwuje. Co on sobie właściwie myśli? Też chce mi uszlachetniać charakter? – Uszlachetniać nam charaktery to oni wszyscy chcą. Nie zwracaj na to uwagi.

Możliwe, że poczuł się rozczarowany, niekoniecznie kasynem, równie dobrze uraziłby go twój pobyt, na przykład, w ogrodzie zoologicznym.

– A gdybym tam była służbowo? – Zadzwoniłabyś, że musisz…

– No dobrze, niech będzie. Zniknęłam mu z oczu. To dlaczego do tej pory nie dzwoni? – Bo się pewnie obraził, co uważam za głupie, ale wytłumaczalne. Ostatecznie, od czasu do czasu, mężczyzna to też człowiek…

Z pewnym oporem Martusia przyznała mi słuszność. Po krótkim namyśle wykluczyła z tej reguły Dominika, co miało na mnie zbawienny wpływ. Mój fanaberyjny umysł, mając do wyboru rozważania nad Dominikiem albo hipotetyczne lochy i kazamaty telewizji, stanowczo opowiedział się za tym drugim. Poszłam po piwo, o którym Martusia jakoś zapomniała.

– Wracamy do tematu – zarządziłam, otwierając puszkę. – Postanowiłam właśnie, że piwnice na Woronicza są, piętro niżej niż te duże studia, prowadzą do nich boczne schody…

– Jaka ty mądra jesteś – pochwaliła mnie Martusia, z przyjemnością wpatrzona w napój. – Takie miałam wrażenie, że mi czegoś brakuje… Dlaczego boczne? – Nie wiem. Jakaś ciasnota w oczach mi się jawi. I w tych piwnicach kotłownia to nie, ogrzewanie od początku mieli zdalaczynne, ale magazyn starych bubli, graciarnia, a nawet, proszę bardzo, resztki taśm sprzed pół wieku.

Martusia omal się nie zakrztusiła ze zdziwienia.

– Pół wieku temu ten budynek istniał?! – Przeciwnie, rosły tam kartofle. Ale istniał film i taśmy w ogóle były filmowe, a gdzie telewizja się lęgła, to ja już sama nie pamiętam. Nie ma znaczenia, skądś tam wszystko przeniesiono i zwalono na kupę, i załóżmy teraz, że leży. W tej rupieciarni upchnęli Trupskiego i nie mogą go znaleźć… Zaraz, czekaj, Trupski u nas to kto? Bo mi się pomyliło…

Tajemnicze piwnice na Woronicza nadzwyczajnie wzmogły naszą inwencję twórczą. Zdecydowałyśmy się połączyć Grocholskiego i Trupskiego-Lipczaka w jedną osobę, z czego od razu wynikło, że powinien stracić życie o kilka odcinków dalej. Spali się później, już po śmierci, wszystkie kłopoty spadną na żonę, znakomicie, pojawi nam się nowa postać, ta żona, musi być barwna i wnieść dodatkowe elementy. I piękna, spowoduje lekkie zamieszanie w kontaktach męsko-damskich, proszę, samo życie, niech się nikomu nie wydaje, że tu już wszystko pójdzie z górki…

W tym miejscu, niestety, przestawił się umysł Martusi.

– Nie uważasz, że od czasu do czasu trochę z górki powinno polecieć? – spytała z rozgoryczeniem. – Jak długo można mieć same schody?! – Czterdzieści trzy lata. A na takiej, na przykład, Sycylii, prawdopodobnie całe życie…

– To za długo. Jak myślisz, co ja mam zrobić z tym Bartkiem? Nie mówię, że umrę z rozpaczy, ale mnie denerwuje. Słuchaj, zadzwoń do niego! Ty, a nie ja! Osobiście nie miałam nic przeciwko dzwonieniu do Bartka.

– Proszę cię bardzo, przynajmniej się dowiem, gdzie jest, bo samą mnie to ciekawi.

– Tylko nie mów, że to ode mnie! Wymyśl coś! – Bez trudu. Chociażby te piwnice. Niech tworzy scenerię…

Bartka jednakże nie udało mi się złapać. Żaden jego telefon nie odpowiadał, a komórkę miał wyłączoną. Nagrałam mu się na wszelki wypadek, komunikując o nowym pomyśle scenograficznym, i dałam spokój.

Martusia zgarnęła nagle wszystkie papiery, nie bacząc na kolejność stron. Zdążyłam pomyśleć, że szykuje nam niezłą frajdę z porządkowaniem tego chłamu, bo niektóre strony były podwójne, a tekst na nich różny, ale nie miałam kiedy zgłosić protestu.

– W tej sytuacji ja muszę odreagować – oznajmiła stanowczo. – Odwaliłyśmy wielką robotę i dosyć tego. Wczoraj byłam w „Victorii”, więc dzisiaj jadę do Marriotta.

I nic nie mów…!!! – Zwariowałaś?! Ja…?! Też jadę.

– Dokąd? Zastanowiłam się. Pod wpływem wydarzeń kasyno również zaczęło mnie korcić.

Wcale nie chciałam jechać tam, gdzie i ona, bo prawdziwy hazardzista w kasynie lubi być sam, znajome towarzystwo przeszkadza do nieprzytomności. Coś łagodnego…

– Do „Grandu”. Nie mam chęci na wysiłki. Posiedzę sobie przy takim kojącym, idiotycznym automacie. Zaraz, co myśmy wypiły…? Wyszło nam, że jedną puszkę piwa na początku, a potem jedną na końcu, razem po całej puszce na głowę, ale w odstępie prawie czterech godzin. Nikt mi nie wmówi, że coś takiego w człowieku zostaje. Na wszelki wypadek podmuchałyśmy w alkomat, bo miałam taki przyrząd w domu, i za pierwszym razem wyszło nam po półtora promila, więcej skala nie obejmowała, co wydało nam się mało prawdopodobne, za drugim i trzecim jednakże strzałka zatrzymała się w okolicy zera. Do czwartego dmuchania straciłam cierpliwość. Rozstałyśmy się, gnane tą samą namiętnością.

* * *

Po dwóch godzinach zagrała mi komórka. Mała salka w „Grandzie” stwarzała atmosferę intymności, mogłam rozmawiać, ile mi się podobało.

– Joanna, przyjedź tu natychmiast – powiedziała Martusia zdenerwowanym szeptem. – Ale już, bez względu na wszystko! Wyłączyła się, uniemożliwiając głupie pytania. Automat, jak dotąd, zeżarł mi pięćdziesiąt złotych, bo grałam na takim po dwadzieścia pięć groszy, i właśnie prezentował równe zero, a z napojów używałam wody mineralnej z cytryną. Rozumiałam, że coś się musiało stać…

Dojazd z „Grandu” do Marriotta trwał osiem minut, miałam fart do świateł, a korek akurat był w przeciwną stronę.

Nigdy nie mogłam pojąć charakteru korków w moim rodzinnym mieście. Owszem, nagła zmiana pogody, deszcz, w dodatku o zmroku, na to zgoda, wszyscy nagle zaczynają idiocieć. Rano do pracy i od trzeciej, po pracy, też niech będzie. Ale z jakiej przyczyny o wpół do piątej po południu, kiedy powinni wracać ze Śródmieścia do domu, znienacka jadą z peryferii do środka miasta, druga strona jezdni zaś, ta, która właśnie powinna być zapchana, świeci radosną pustką…? Dlaczego, na litość boską, o siódmej wieczorem kierunek południe-północ, od Mokotowa po Łomianki, stanowi litą masę stojącą zderzak w zderzak…? Z jakiego, do diabła, powodu o dziesiątej rano przebić się nie można przez, na przykład, aleję Niepodległości i Chałubińskiego? Jeszcze żeby Bartycka, w porządku, tam się załatwia interesy… W Paryżu umiałam przewidzieć, gdzie i kiedy będzie korek, a w Warszawie nigdy! Co za nieobliczalny naród…