Выбрать главу

Ku własnemu zdumieniu zatem weszłam do kasyna po dziesięciu minutach.

Martusię bez wielkiego trudu znalazłam przy ruletce i delikatnie popukałam w ramię. Obejrzała się, szybko pchnęła żetony na trzy byle jakie kornery i wstała z krzesła.

Oddaliłyśmy się w kierunku nieczynnego na razie stołu do black-jacka.

– Dobrze, że zdążyłaś – powiedziała półgłosem bez wstępów. – Przy tym ostatnim stole po dwadzieścia pięć złotych siedzi facet. Przyjrzyj mu się. Przyjrzyj się wszystkim i sprawdź, czy go rozpoznasz. Jakoś nieznacznie, niech on cię nie zauważy! Nie wytrzymałam.

– Bo kto to jest? – W tym rzecz, że sama zobacz! Przy ostatnim stole, zważywszy wysokość stawki, nie było wielkiego tłoku. Tkwiło tam dwóch Japończyków i trzech naszych, z czego dwóch siedziało, a jeden stał.

Japończykom przyjrzałam się z dużym powątpiewaniem, bo i tak pewnie nie potrafiłabym ich później rozróżnić, naszych natomiast obrzuciłam baczniejszym spojrzeniem.

Jednym okiem co prawda, drugie bowiem zajęło się odruchowo elementami gry, ale dzięki temu moja akcja rozpoznawcza wypadła naturalniej.

Wszystkich trzech miałam naprzeciwko siebie i widziałam ich twarze. Żadna nie wydała mi się znajoma, aczkolwiek przy jednej coś mi drgnęło. Szczupły facet, dość wysoki, w wieku zbliżającym się do średniego, krótko ostrzyżony, ogolony dokładnie… Czy ja go kiedykolwiek widziałam…?

Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej wydawało mi się, że coś w nim jest. To był ten stojący. Odwrócił się do kelnerki i nagle ujrzałam go z profilu.

– No, jeśli chciał stać się do Bydgoszczy, powinien zrobić operację plastyczną nosa – powiedziałam wzgardliwie do Martusi, znów wyciągnąwszy ją z grona przy jej stole.

– Oczywiście, że to ten z kitką i z wąsami! Kretyn, niechby sobie przyczepił siwą brodę na świętego Mikołaja albo ogolił się na zero, dużo mu z tego przyjdzie! Ten garbek na nosie zostaje, drugiego takiego w życiu nie widziałam.

– No więc właśnie, nie chciałam cię sugerować. Też go nie rozpoznałam od frontu, tylko z nosa. To on! Co teraz? – Nie mam pojęcia. Warto by się chociaż dowiedzieć, jak on się nazywa.

– Potrafisz? Tu nie chcą mówić.

– Nie chcą. Nie wiem, czy mi się uda. Spróbuję. Może sprowadzić kogoś jeszcze? – Kogo? – Gliny…? Nonsens. Niech pierzem porosnę, jeśli jakiś tajniak tu się nie plącze…

Kajtek… nie, Kajtka mógł widzieć. Cholera, Bartek byłby dobry…

– Nie przypominaj mi, co…? – Witek! Czekaj, spróbuję ściągnąć Witka! Witek znajdował się właśnie na Saskiej Kępie, ale obiecał, że za pół godziny przyjedzie. Przez ten czas dyplomatycznie uczepiłam się pana Stasia.

Pan Stasio był dżentelmenem w drugiej połowie średniego wieku, aparycją zaś dziś jeszcze mógł budzić żywsze bicie serca jednostek płci przeciwnej.

O ile jednak zdołałam się zorientować, nie płeć stanowiła sedno jego życia i nawet nie czysty hazard, jako taki. Miewaliśmy niekiedy wspólne interesy, załatwiane ku obopólnemu zadowoleniu. Chwilowo miał przestój.

– Wie pan, od lat mnie gnębi jedna zgryzota – zwierzyłam mu się tak sobie, po przyjacielsku. – I na wyścigach, i tutaj, ciągle to samo…

– Co za zgryzota? – zainteresował się grzecznie pan Stasio.

– Nazwiska. Setki ludzi zna się z twarzy, dziesiątki z imienia, a z nazwiska, ja przynajmniej, prawie nikogo. I potem przychodzą straszne chwile, umawia się człowiek, do kogoś trzeba zadzwonić albo co i proszę bardzo, nagle stwierdzam, że, Jezus Mario, jak on się nazywa?! Pan Kazimierz, na przykład, a to, okazuje się dyrektor departamentu albo doradca prawny prezydenta, a ja przez telefon pana Kazia proszę. Ma pan pojęcie, jak to wychodzi? Kompromitacja ogólna. Co przez lata przeżyłam, to moje! I dopytać się o kogoś samym imieniem, też niezła sztuka!

Pan Stasio okazał mi współczucie i wyraził pełne zrozumienie.

– Ci tutaj – kontynuowałam, czyniąc wskazujący gest brodą – to samo. Pani Basia, na przykład, kiedyś mi zależało, żeby ją złapać i co? I bez nazwiska drętwa chała. Teraz znów mam kłopot.

– A kto pani potrzebny? – Dwóch, ale jednego akurat nie ma, a drugi to ten, o tam, przy ruletce po dwadzieścia pięć. Za Japończykiem stoi.

Pan Stasio spojrzał i okiem nie mrugnął.

– Rzadko tu bywa. Pomógłbym pani, ale też nie wiem. Recepcja może…? – Recepcja nie lubi.

– A do czego on pani?

Popatrzyłam na pana Stasia z ciężkim wyrzutem.

– Mogłam się w nim zakochać, nie? I chcieć go poderwać na neutralnym terenie.

Wiek nie ma znaczenia. No mogłam czy nie? Pan Stasio wyraził skruchę, bo też istotnie jego pytanie było wysoce nietaktowne, ukomplementował mnie zdziwieniem, że to ja mam podrywać faceta, a nie facet mnie, po czym obiecał pomoc. Obydwoje doskonale wiedzieliśmy, że obietnicy nie dotrzyma, ale dzięki temu upewniłam się ostatecznie w przynależności gościa do jakiejś mafii.

Pozostał mi Witek. Wyszłam do holu we właściwej chwili, pojawił się po minucie i od razu uświadomiłam sobie idiotyzm tego, co robimy, i wszystkie kłopoty. Do kasyna wejść nie mógł, nie dość, że był bez krawata, to jeszcze w dżinsach, jak miałam pokazać mu palanta z nosem? Pożaru na kasecie nie oglądał. Chwycić nagle mafioza za rękę i wywlec na zewnątrz…?

Usiedliśmy przy stoliku na galeryjce i wyjawiłam cały problem.

– Rozumiem, że mam go śledzić, dowiedzieć się, gdzie mieszka, i sprawdzić, jak się nazywa – powiedział Witek, nie kryjąc zbytnio sarkazmu. – Ja mogę, tylko chciałbym wiedzieć, kiedy on stąd wyjdzie. Bo może nad ranem? – Otóż to – przyświadczyłam z troską. – A od drzwi go nie zobaczysz, przy ostatnim stole się pęta. Już jak tu przez całą minutę czekałam na ciebie, wiedziałam, że głupio robimy. Szkoda, że nie jesteś ubrany…

– Goły, mam wrażenie, też nie jestem…? – Krawat mogłabym jeszcze z kogoś zedrzeć i pożyczyć ci, ale portek nie da rady…

– A właściwie na co wam to? Co chcecie zrobić z tym facetem? Uczciwie przyznałam, że nie mam pojęcia. Gdzieś tam, w środku, kołatało mi się głębokie przekonanie, że bez względu na osiągnięcia policji, obie z Martusią niczego się nie dowiemy. Mogłyśmy właściwie sobie odpuścić, prawdziwy zbrodniarz potrzebny nam był jak dziura w moście, ale ta jakaś upiorna ciekawość śledcza nie dawała mi spokoju i w dodatku zaraziłam nią Martę. Możliwe, że i Bartka. Tylko Witek jeszcze wydawał się odporny.

– Ja się po ludziach dowiem… – zaczął pocieszająco i w tym właśnie momencie facet z nosem wyszedł z kasyna. Bez pośpiechu zaczął schodzić po schodach, pokazawszy po drodze całą twarz, en face i z profilu.

– To ten! – wysyczałam dziko. – Leć za nim…!

Witek nawet nie drgnął.

– A po co? Ja doskonale wiem, kto to jest, a za nim lecieć nie będę, bo mógłbym już nie wrócić. Niektórzy różni znają go całkiem dobrze.

– Jacy niektórzy różni? – I moi kumple, i te mafijne patafiany. Nie wszyscy, wyraźnie mówię, niektórzy.

– I kto to jest? – Kontroler. Pośrednik. Podwładny tego Kubiaka, o którym było gadanie, tego, co trzyma w ręku wierzytelności. Na trzy strony działa, z tym że z żadnym rządzeniem się nie wygłupia, wykonuje polecenia, pilnuje i bierze forsę. Możliwe, że czasem zadziała osobiście, ale to rzadko.

– Nazywa się jakoś? – Dlaczego nie? Szczepan Paścik. Mieszka sobie elegancko przy Dąbrowskiego, blisko Wołoskiej. Trzy pokoje na drugim piętrze.

– Rozśmieszyłoby mnie do szaleństwa, gdyby to było mieszkanie po wujence Marcie – powiedziałam mimo woli po chwili milczenia.