Warszawa porozumiała się z nimi, jego zdaniem Lipczak po prostu za głęboko nos wetknął, za dużo zobaczył, no i cześć. Ucho od tego dzbana się urwało. Połowa jego klientów urżnęła się ze szczęścia, a połowa płacze. Ptaszyńskiego też znali, chociaż trochę pośrednio, i mam tego absolutnie nikomu nie mówić, ale wam powiem. Prezes spółki… no, już chociaż spółkę sobie darujmy… ma sitwę z takim jednym z Warszawy… Od razu wam powiem, że żadne nazwisko nawet po pijanemu przez gardło mu nie przeszło. Nie wiem, kto to jest, ale fakt, że tylko Ptaszyński mógł z niego dług ściągnąć, i przemocą, i szantażem, więc poszło zlecenie. Uciszyć gościa, dokumenty odebrać i będzie z głowy.
Urwał na chwilę, wypił trochę piwa, westchnął i kontynuował:
– Prywatne znajomości też tam mam. Okazuje się, że Lipczak był i nagle wyjechał, jak do pożaru. Tak mi powiedział jeden z tych zadowolonych, otóż podobno dostał wiadomość, że w Warszawie coś się rozstrzygnie, nie on dostał, tylko Lipczak… Ktoś ze świecznika zadziała, żeby primo: nie płacić, a secundo: pozbyć się rozmaitych dowodów. Lipczak, dziwna rzecz, nie był pewien, kto to jest, więc czym prędzej przyjechał, pokój w Marriotcie trzymał w rezerwie, różne rzeczy tam załatwiali, podobno miał się tam spotkać z Ptaszyńskim. Tyle się dowiedziałem, a mnie samego gówno to obchodzi, więc postarałem się wyłącznie dla was, bo ja wiem doskonale, że Joanna się nie odczepi, a Marta już się od niej zaraziła. Wystarczy wam?
– Aż za dużo – zaopiniowała z lekką zgrozą Martusia.
– Ściągnęłabym Witka – zaproponowałam, pełna emocji, bo doskonale się wszystko zgadzało. – Gdzie ja mam komórkę? A, tam…
Komórka leżała pod komputerem. Zerwałam się z fotela pod lampą i rzuciłam w drugi koniec pokoju. Dokładnie w tym samym momencie niepojętym sposobem spod szafy bibliotecznej wyturlał się długopis, którym Martusia dopiero co ciskała w zdenerwowaniu, i trafiłam na niego stopą. Pojechałam jakoś dziwnie, nie zabiłam się, ponieważ chwycił mnie Bartek, który akurat podniósł się grzecznie, żeby mi tę komórkę podać, ale razem wziąwszy, zrobiliśmy coś takiego, że noga mi się zwinęła w kostce. Nie, nie złamałam jej, przyhamowana przez Bartka, z impetem usiadłam na stole, tym cholernym niskim jamniku, na popielniczce, szczęśliwie dostatecznie płaskiej, żeby mi nie zagroziła dodatkowymi obrażeniami. Mogłam mieć najwyżej siniaka na tyłku. Kostka jednak postanowiła się obrazić za niewłaściwe potraktowanie.
Zbadaliśmy ją wszyscy z wielką troską.
– Zwyczajne skręcenie – zawyrokowałam. – Wiem, co z tym robić, bo w dzieciństwie już raz mi się coś podobnego przydarzyło. Później też, chociaż to były torebki stawowe, ale mam taką maść, może jeszcze nie jest przedawniona… A nawet jeśli…
Martusia, idź do łazienki i przynieś wszystkie tubki, jakie znajdziesz, ja ją rozpoznam.
Wiem, że trzeba posmarować, owinąć bandażem elastycznym i nie chodzić przez trzy dni. Żaden problem, z przyjemnością te trzy dni spędzę na siedząco przy komputerze…
Zważywszy, iż jedyna rzecz, jakiej nie da rady dostarczyć do domu pacjenta, to rentgen, z góry zrezygnowałam z prześwietlenia. Znałam doskonałego pana doktora ortopedę, w ostateczności mogłam go do siebie zaprosić, ale cały mój organizm informował, że pomysł z maścią i bandażem jest właściwy. Tyle że naprawdę dać sobie spokój z ruchliwością i trzy dni nie chodzić.
Po paru chwilach zamieszania i unieruchomieniu mojej nogi mogliśmy wrócić do tematu, bo Martusia i Bartek uwierzyli w moją wiedzę w kwestii terapii. Później okazało się, że słusznie.
Komórkę dał mi do ręki Bartek, Witek zgodził się przyjechać, parówkami w sosie chrzanowym obsłużyła go Martusia. Nieco później, z rozpędu i osobistych skłonności, pozmywała jeszcze prawie wszystkie naczynia.
Omówiliśmy sprawę wspólnymi siłami i właściwie, jeśli szło o realia, wiedziałam już wszystko.
– Kocham cię – powtórzyła Martusia przez telefon nazajutrz o poranku. – Jak się czujesz? – Doskonale – zapewniłam ją. – Jutro będę trochę brudna, bo mam kłopoty z myciem, łazienka nie chce przyjść do mnie, muszę ja do niej. Jeśli siedzę na tyłku, nic mnie nie boli, przetrzymam bez problemu. Chciałabym wiedzieć, dlaczego od wczoraj tak mnie szaleńczo kochasz? – Bo trafiłaś w środek tarczy. Pierwsza żona Bartka wisiała na nim jak bluszcz. Co ja mówię, jak pasożyt! Nie mógł oddychać bez jej wiedzy! – Nie mówiłaś mi o tym…
– Bo wiem dopiero od tygodnia. Wcześniej była mowa o pedanterii, teraz wyszło na jaw, że ona jest czepliwa. Nie ma świata poza chłopem, którego ma na własność i sama do niego należy. Okazuje się, że dzwoniła do niego i zawiadamiała go, że idzie wynieść śmieci! Jak Boga kocham! W środku wszystkiego, roboty, konferencji, przejazdu przez miasto, w wychodku, telefon od niej, co właśnie robi, jaki ma zamiar, gdzie się udaje…
Obłęd! Ten mój kumpel, który z nią się ożenił, w Krakowie go ostatnio spotkałam, nie zdążyłam ci powiedzieć, ma to samo, ale jemu się to podoba! Taki szczęśliwy i ukojony, że trzyma rękę na pulsie żony! Popatrz, nawet do rymu…! Boże, co za dziwni ludzie istnieją na świecie! Ależ trafiłaś…! Przypomniałaś mu o tym w najdoskonalszej chwili! Kocham cię!!! – Nie wiem, czy słusznie – powiedziałam uczciwie. – Wyszło mi przypadkiem.
– Uwielbiam twoje przypadki…! Zaraz potem pomyślałam, że była w tym chyba odosobniona. Zadzwonił do mnie prawdziwy pan podinspektor z pałacu Mostowskich o trudnym dla cudzoziemców nazwisku Krupitrzak i uprzejmie zaprosił mnie na rozmowę. Najlepiej zaraz jutro.
– A otóż, panie majorze, nic z tego – rzekłam smętnie i wcale nie jadowicie.
– Ktoś, niestety, musi przyjść do mnie, bo chwilowo nie chodzę. A uważam, że znoszenie mnie i wnoszenie po schodach, a potem wożenie w wózku inwalidzkim, będzie zbyt uciążliwe. Żadna złośliwość, ortopedę, jeśli pan chce, zaraz mogę sobie zamówić, żeby było formalnie, ale nogę skręciłam w naturze. Nic takiego, tyle że z chodzeniem trzy dni muszę poczekać. No, teraz już dwa i pół. Więc jak pan uważa.
Podinspektor Krupitrzak myślał bardzo krótko.
– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, z przyjemnością sam złożę pani wizytę.
Powiedzmy, dziś o piątej? Ale rozmowę, rozumie pani, będziemy nagrywać.
– Jak dla mnie, może pan ją nawet ryć w marmurze. Proszę uprzejmie, będę zachwycona! Odłożyłam słuchawkę i zastanowiłam się. Nawet latanie do drzwi było dla mnie uciążliwe, przedpokój miałam dosyć długi… Kogo by tu…
– Martusia – powiedziałam w telefon. – Rzucaj wszystko i przyjeżdżaj o wpół do piątej. Potem musisz udawać, że cię wcale nie ma.
– Bo co? – zainteresowała się Martusia wręcz zachłannie.
– Odbędzie się zasadnicza pogawędka z glinami. Prawdziwy podinspektor przyjedzie i chyba odwalimy wszystko do końca, potem nam zostanie wyłącznie nasza praca twórcza. Uważam, że powinnaś podsłuchiwać, co dwa uszy, to nie jedno.
– Masz na myśli dwoma rękami, dwoma paniami…? – Skąd, to forma dla debili. Dwoje uszu! Jeśli nie wiedzą, że istnieją dwie ręce i dwie panie, to jak mogą dojść do dwojga uszu? Takie wyszukane komplikacje gramatyczne przestały być dostępne dla obecnego pokolenia. Podsłuchuj, czym chcesz, choćby dwoma nogami, ale uważam, że nam się przyda bezgranicznie! Naprawdę całą resztę napiszemy śpiewająco! – Żeby jeszcze śpiewająco podpisać kosztorys… – wymamrotała jakoś pod nosem Martusia. – A choćby mruczando… Jasne, oczywiście, że przyjadę! Masz jakiś fartuch kuchenny? – Mam kilka. Bo co? – Będę udawała pomoc domową! Niedorozwiniętą! Może być?