Pochwaliłam pomysł i zajęłam się pracą zawodową, bo w obliczu nieruchawości była mi najłatwiej dostępna i czas przy niej szybko leciał.
Martusia przeszła wszystko, co mogłam sobie wyobrazić.
Przyjechawszy odpowiednio wcześnie, w kwadrans odwaliła całą metamorfozę.
Fartuch wybrała sobie najobszerniejszy ze wszystkiego, co posiadałam i czego nigdy nie używałam, a tego rodzaju prezenty praktyczne dostawałam od najwcześniejszej młodości, więc pole do działania miała ogromne. Co prawda, przy poszukiwaniu fartuchów wyleciały z szafy wszystkie ręczniki i chustki do nosa, ale jej skłonności porządkowe pozwoliły bez trudu pozbyć się góry szmat przed szafą. Jak je upchnęła w środku, było nie do pojęcia, a jednak jej wyszło. Następnie zmazała z twarzy cały makijaż i na jego miejscu zrobiła coś trupiego, co nawet pasowało do jej postury. Gdyby była gruba, nieźle wyszłaby czerwoność, niestety, figura modelki wymagała jakichś innych efektów, zielonkawa bladość uczyniła z niej żonę alkoholika i znękaną matkę dziewięciorga dzieci, ponadto włosy ulizała sobie białkiem jajka, nie posiadałam bowiem lakieru.
Jajko zgodziłam się poświęcić bez żalu. Sińce pod oczami wyszły jej wprost znakomicie.
Takiej pomocy domowej, przysięgam na kolanach, nie zatrudniłabym za skarby świata, w obawie, że mi przy byle wysiłku zwyczajnym trupem padnie.
Ledwo zdążyłam zrobić jej pamiątkową podobiznę, zadzwonił do drzwi pan podinspektor.
Musiała ta Martusia wywierać naprawdę znakomite wrażenie, bo nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
Jako człowiek rozsądny, nie żądał ode mnie zaświadczenia lekarskiego, chociaż najzdrowsza osoba świata może sobie dla kamuflażu owinąć nogę bandażem elastycznym.
Widocznie wlokła się za mną opinia z dawnych lat, że kocham policję, niegdyś milicję, i chętnie służę wszelkimi wyjaśnieniami, zarazem piekąc przy ich ogniu swoją własną pieczeń. Musiał zapewne nie mieć nic także przeciwko mojej pieczeni.
– Ta pani rozmowa z rzekomym podinspektorem narobiła dużo złego – rzekł na wstępie takim tonem, jakby spełniał tylko jakiś obowiązek, sam nie mając do mnie o to najmniejszej pretensji. – Ale trudno, przepadło. Co pani wie o pierwszym mężu pani Larsen? Ustrzelił mnie rzetelnie.
– Proszę Marty! – zawołałam słabym głosem w stronę kuchni. – Niech mi tu Marta poda piwo! Ja spod takiego ciosu na sucho nie wyjdę… Pan woli kawę czy herbatę? – Nic, dziękuję, ja jestem na służbie.
– Zawracanie głowy. Gdybym zeznawała u was, nawet najprzeraźliwiej służbowo, dalibyście mi coś do picia. Poza tym nagrywa pan, więc w razie czego będzie wiadomo, kto pana otruł.
– Kawę w takim razie…
Idealnie głupkowata sługa podała napoje niczym kelner u Ritza. Nie wiem, jakim cudem nie pękła, bo przecież śmiać się nie miała prawa.
Nie kazałam panu majorowi powtarzać pytania.
– Pierwszego męża Anity znałam, proszę pana, z widzenia. I ze słyszenia. Anitę poznałam później, już w Danii, i nie miałam pojęcia, że to właśnie ona była pierwszą żoną Jasia Szczepińskiego. W tych najdawniejszych czasach wiosennej młodości wiedziałam, że był gachem jednej mojej koleżanki ze szkoły, niewiernym w dodatku, ona przez niego bardzo rozpaczała i były jakieś awantury. Potem się nasze drogi rozeszły, ale z kolei od Anity dowiedziałam się, że właśnie przez to się z nim rozwiodła w dwa lata po ślubie.
Średniego wzrostu blondyn, kościsty, z wyrazistym nosem, tak go pamiętam, podobno nieprzeciętnie zdolny i bardzo bezwzględny. Więcej, niestety, nie wiem.
– A ta rozpaczająca koleżanka jak się nazywała? – Do obrzydliwości zwyczajnie. Alusia Kowalska. Przykro mi, że nie jakoś oryginalnie, bo Aluś Kowalskich może być w tym kraju parę tysięcy.
– Orientuje się pani może, co on robił, ten pierwszy mąż pani Larsen? Na pewno był pierwszy? – Poślubiła go, mając siedemnaście lat, więc trudno uwierzyć, że mógłby być drugi. Od Alusi Kowalskiej coś tam o żonie słyszałam, ale to nie była moja bliska przyjaciółka, nie mnie się zatem zwierzała. A co robił, pojęcia nie mam, możliwe, że próbował studiować na dwóch uczelniach naraz… Ale nie, tego niech pan nie traktuje poważnie, to jest mój wymysł! W każdym razie mam wrażenie, że był szalenie operatywny, inteligentny, błyskotliwy i działał.
– Jak działał? W czym? – A diabli go wiedzą. Działacz, istniało wtedy takie określenie, wedle moich doświadczeń musiał obficie kłapać gębą i znać mnóstwo ludzi. Całe to działanie z tamtych czasów to była sztuka dla sztuki i osobiście miałam, i mam, do tego śmiertelny wstręt.
– Pan Górniak to chyba również był działacz…? – wytknął mi podinspektor delikatnie.
Pomyślałam, że Martusia pewnie stara się nie oddychać i zaniepokoiłam się o jej zdrowie. Na rozmówcę popatrzyłam tak potępiająco, jak tylko mogłam.
– Zawsze pan swoim świadkom wypomina głupotę…? No owszem, był, ale własną ręką założyłam sobie opaskę na oczy. Nie ma granic dla zidiocenia zakochanej kobiety, nie wie pan o tym? Za to mój wstręt dzięki niemu zdecydowanie się pogłębił.
– Znał tego Jana Szczepińskiego? – A skąd ja mam to… – zaczęłam i nagle coś mi w pamięci błysnęło. – Zaraz…
O rany, tak! Chyba tak… Nie, trudno, ja do pana nagadam, a pan sobie sam wnioski wyciągnie, tyle powiem, ile mi się przypomina. Dawno temu… Przy okazji opowiadania jakichś anegdot z młodości, wspomniałam takie głupie wydarzenie, pojęcia nie mam o żadnych okolicznościach towarzyszących, ale Alusia Kowalska w licznym gronie krzyknęła ze łzami:„Nie byłam wtedy kochanką Jasia!”, dzięki czemu wszyscy się dowiedzieli, że teraz jest. Opowiadałam to panu Górniakowi, a on się bardzo zainteresował, wymieniłam nazwisko Jasia. Pan Górniak mnie wtedy kochał, więc coś mu się wyrwało, miał tajemniczo-radosny wyraz twarzy, Anita go też zainteresowała, ale ona już dawno siedziała w Danii i nigdy się z nią nie zetknął. I tyle. Ale na moje oko coś o tym Szczepińskim musiał wiedzieć.
Podinspektor, popijając kawę, przez długą chwilę przyglądał mi się w zadumie.
Bardzo byłam ciekawa, o co mnie teraz zapyta.
– Pani naprawdę nie ma na sumieniu żadnych krętactw, drobnych oszustw, podstępnych rozgrywek…? Nie ma pani nic do ukrycia? Zdziwiłam się.
– Tylko głupoty, do których wstyd się przyznać, ale co do reszty, to ja, proszę pana, nie mam czasu na przestępstwa. I nie umiem, antytalent doskonały. Nawet podatki płacę uczciwie, chociaż bardzo niechętnie. Gdybym potrafiła tu coś zełgać, uczyniłabym to natychmiast, niestety, nie wiem jak. Bo co? Dlaczego pan pyta? – Bo rozmawia pani ze mną jak z prywatnym znajomym. Nawet nie usiłuje pani kłamać. Po latach pracy takie rzeczy już się wyczuwa…
– Niech pan się nie martwi, zaraz zacznę – zapewniłam go pocieszająco.
– Zaskoczył mnie pan tym mężem Anity, ale już sobie przypomniałam, o czym tak naprawdę mieliśmy rozmawiać. To zołza, swoją drogą, słowem się nie zająknęła, a jestem pewna, że odgadła, że to ten jej mąż…!
– Co ten jej mąż? – Tajemniczy inspirator zbrodni w Marriotcie, twórca naszego kochanego trupa, wielka postać w wysokich sferach rządowo-finansowych. Pewnie zmienił nazwisko, żeby się odciąć od przeszłości. Cichy zwierzchnik Paszcza… nie, przepraszam, Paścika, wróg Grocholskiego… Ciekawe, czy mąci także i w telewizji, tego nie wiem, a szkoda.
Podinspektor psychikę miał odporną, nie drgnął nawet, kiwał tylko głową dosyć smętnie.
– No cóż, takich informacji ja pani udzielać nie będę, sama pani rozumie… Boję się, że już pani zgadła, jak to było? – Pan też zgadł. Lipczak… Trupski… Ejże, czy oni sobie nie zmienili nazwisk w tym samym czasie? Trupski i Szczepiński? Podinspektor milczał, można powiedzieć, znamiennie.