Выбрать главу

Dostrzegłam, że facet zlazł ze stołka i udał się w kierunku kasy.

Udając, że patrzę bezmyślnie, co mi zapewne doskonale wychodziło, rozejrzałam się po foyer. Jakiś jeden siedział na fotelu przy stoliku blisko wind i gapił się w przestrzeń, ale tego znałam z widzenia w zasadzie jako gracza, drugi, wyglądający na gościa hotelowego, stał przy balustradzie, patrzył w dół i machał do kogoś rękami. Pan Miecio siedział przy stoliku na bocznej galeryjce, najwyraźniej czekając na klienta, pana Miecia też znałam. Nikogo więcej nie było, nie licząc kilku osób w wejściu na salę, ci jednakże zaliczali się chyba do obsługi.

Uparcie ględząc do wyłączonej komórki, doczekałam upragnionego momentu. Duży facet od Martusi wyszedł spokojnym krokiem, nagle skręcił i w dzikim tempie popędził w dół po schodach.

W foyer nic nie uległo zmianie. Jakiś jeden nadal siedział w swoim fotelu, pan Miecio nadal czekał na klienta, ten przy balustradzie nadal z radosnym uśmiechem machał rękami w kierunku holu na dole. Za facetem nie wyleciał nikt.

Odczepiłam się od komórki, czując rozczarowanie i niepokój. Zlekceważyli nasze informacje? Nie zdążyli przyjechać? Niepotrzebny im w ogóle ten młody byk do uprzątania trupów? To po cholerę nakłonili mnie do przyjazdu, nie mogli powiedzieć wprost, że go znają i nie muszą oglądać i śledzić?

Ten przy balustradzie przestał wreszcie machać, osiągnąwszy widocznie swoje cele, bo uczynił gest aprobaty, z kciukiem do góry, i udał się do wind. Pomyślałam, że w obliczu czterech możliwych dróg opuszczenia tego drugiego piętra, metoda pozornie beztroskiego machania z góry do kogoś na dole, przy wyjściu, byłaby najlepsza i sama bym ją zastosowała. Posądziłabym machającego o przynależność do służb wywiadowczych, bez względu na jego wygląd, gdyby nie to, że wątpiłam w zaangażowanie takiej ilości ludzi do tak nędznego zadania. Młody goryl wydawał mi się średnio ważny, policja powinna w ogóle znać to środowisko, a poza tym, zdążyliby w tak błyskawicznym tempie wszystkich ich porozstawiać we właściwych miejscach…? Chociaż, z drugiej strony, Anita twierdziła, że to młoda kadra, świeży narybek… Postanowiłam być natrętna, zadzwonić do pana majora z nietaktownym pytaniem, ale to już raczej z domu. Wróciłam do Martusi.

– No i co? – spytała chciwie, przerywając grę i odwracając się ku mnie.

Usiadłam przy automacie, opuszczonym przed chwilą przez naszego podejrzanego.

– Pojęcia nie mam. Albo rozwinęli żywą i skomplikowaną akcję, albo nie zrobili w ogóle nic.

– No wiesz…! – Mogłam jeszcze, jakoś podstępnie i po kumotersku, dopytać się o jego nazwisko, bo skoro wszyscy tu znają mnie, mam chyba prawo znać przynajmniej niektórych, nie? Ale teraz już za późno, łatwo pokazać faceta palcem, trudniej go opisać. Przepadło.

– To co zrobimy? – Nic. Jeśli okaże się nam potrzebny w scenariuszu, po prostu wymyślimy go. A, prawda, bez umowy nie piszę! – Ale myśleć możesz? – Na tematy uboczne. Teraz, skoro już tu jestem, pomyślę, w co grać…

* * *

– Jesteś jasnowidząca – oznajmiła Martusia z przejęciem, wkraczając w moje progi. – Obie jesteśmy jasnowidzące! Mówiłaś, że masz śledzie…? Miałam śledzie, owszem, zrobiłam je przed dwoma dniami sposobem z reguły przeze mnie stosowanym, najłatwiejszym pod słońcem, który, nie wiadomo dlaczego sprawiał, że wychodziły doskonale. Powiedziałam o nich Martusi przez telefon, kiedy jakoś ostrożnie zawiadomiła mnie, że chyba będzie miała niezmiernie ważne informacje i prawdopodobnie przyjdzie z Bartkiem. Zakomunikowała mi to jakoś tak, że nie byłam w stanie odgadnąć, czego owe informacje mogłyby dotyczyć, spraw służbowych czy uczuciowo-prywatnych.

Oprócz śledzi, miałam również wysoce interesujące wieści, ale przez telefon milczałam o nich, bo Martusia rozmawiała tak, jakby jej coś przeszkadzało. Ponadto moje wieści były niepełne, miałam nadzieję na więcej i oczekiwałam dalszego ciągu.

– A gdzie Bartek? – spytałam podejrzliwie, bo weszła sama.

– A nie mogłybyśmy raczej rozmawiać o śledziach? Co tak apetycznie pachnie? Cebulka? – No pewnie, że cebulka. Wolisz razowy chlebek czy bułeczkę? Pośredniego pieczywa nie mam.

– Razowy chlebek.

Wyjęłam słoik z lodówki.

– Tylko tyle…? – rozczarowała się Martusia.

– Coś ty, mam jeszcze drugi. Troszeczkę większy. Już chcesz, czy może jednak poczekamy na Bartka? – A po jakim czasie one się zaśmiardną?

No i proszę, słusznie podejrzewałam, że coś tu nie gra. Podjęłam decyzję sama, zostawiłam odłogiem śledzie i zabrałam do pokoju piwo i szklanki. Martusia bez protestu poszła za mną.

– Co za głupotę znowu wywinęłaś? – spytałam surowo, otwierając puszkę.

Martusia z jękiem opadła na kanapę.

– O, już nie mogę nawet myśleć o tym! Porobiło się coś takiego, że on myśli, że ja wróciłam do Dominika, przez tego palanta wszystko, że ja dla Dominika hazard rzucę, a dla niego mowy nie ma, obluzgałam go chyba trochę, bo mnie zdenerwował, wszyscy mnie zdenerwowali!!! – Jeśli zimne piwo nie zrobi ci dobrze od wnętrza, możesz je sobie wylać na głowę – przyzwoliłam jej zjadliwie.

– Zwariowałaś, nie widzisz, że mam nowe, piękne uczesanie?! – Piwo dobrze robi także i na włosy…

– Joanna, nie denerwuj mnie!!! I pomyśleć, że był taki temat cudownie pocieszający, a teraz o kant tyłka go potłuc, bo to się wiąże jedno z drugim, istny łańcuch! Kłębowisko łańcuchów! Dolałam jej piwa, zastanowiłam się i poszłam po zapasową puszkę. Martusia prychała przed siebie, w przestrzeń, jakimś takim kocim sposobem, najwidoczniej pełna uczuć przeraźliwie mieszanych. Chwilami błyskało w niej coś jaśniejszego.

– Powiedziałaś, że jesteśmy jasnowidzące – przypomniałam jej. – Bardzo mnie to zainteresowało. Cośmy takiego nadzwyczajnego zgadły? Jaśniejsze na twarzy Martusi rozbłysło żywiej.

– To jest właśnie ten pocieszający temat! Słuchaj, coś się dzieje. Ty masz pojęcie, rzeczywiście polecieli grzebać w starych taśmach archiwalnych, straszna tajemnica, o której wszyscy wiedzą i nikt nic nie wie. Wzięli ze sobą Dominika… o, tu już się zaczyna okropne…

– To czekaj, dokończ przedtem pocieszające. Wszyscy wiedzą i co? – I nikt nic nie wie, mówię przecież. Podobno naprawdę wyłapali jakieś materiały kogoś tam obciążające, podobno znaleźli jakiś stary spis, inwentaryzację, nie wprowadzoną do komputera, nie wiadomo nawet, kto tam kiedyś nawalił albo coś ukrył, bardzo straszne wykroczenie. I słuchaj, nie do wiary, ale naprawdę przez tego twojego Słodkiego Ptaszka… Nie, Ptasiego Kotka…

– Słodkiego Kocia Ptaszyńskiego.

– Wszystko jedno. To jest trup wszechstronny! Z tym że nie wiadomo, w kogo rąbnie, nie musi to być ktoś z telewizji, chociaż kto tylko ma jakiegoś wroga, snuje sobie optymistyczne supozycje i z tego się robi jeszcze większy bałagan. Istny pożar burdelu, ale w takim ciaśniutkim zakresie, bo każdy wodą w pysku gulgocze…

– Ale trochę im się wyrywa?

– Inaczej by pękli! Tycio w nerwach, Dominik musi coś podejrzewać, bo histerii dostał, z tego archiwum zmył się jakoś, przyleciał i na pierś mnie upadł jak ta pani Wiśniewska…

– To nie była pani Wiśniewska, tylko pani Simpson – skorygowałam delikatnie.

– Edwardowi Ósmemu…

– Co…? A, masz rację… Chodźmy gdzieś i chodźmy gdzieś, wyrwać się z tego piekła, skamlał i żebrał, już go nie miałam sumienia dołować tak ostatecznie, wyskoczyliśmy do baru. I na to, oczywiście, Bartek przyjechał…

Ożywiona już sensacjami Martusia na nowo sklęsła i błyskawicznie wpadła w przygnębienie. Znów ją musiałam zepchnąć z wądołów uczuciowych.