– Byli tacy, co próbowali, i wszystkich spotykały nieszczęśliwe wypadki – przypomniał Bartek.
Poszłam do kuchni po nowe piwo, bo konwersacja zjechała nam na ślepe tory.
W dodatku Martusia od początku zabroniła mi oczerniać przesadnie telewizję, ja sama zaś uparcie zamierzałam unikać polityki, razem wziąwszy zatem trup Słodkiego Kocia robił się nie do zniesienia uciążliwy. Co gorsza, z informacjami jeszcze nie skończyłam, ale obrzydzenie już mnie do nich brało i musiałam się przemóc.
– No dobrze, poufnie domyślam się jeszcze jednego – powiedziałam niechętnie, stawiając puszki na stole. – Ten sejf Grocholskiego otworzyli, Grocholski, proszę bardzo, udostępnił. I nic w nim nie było.
Tamci troje patrzyli na mnie przez chwilę.
– Jak to, nic? – zdziwił się Bartek. – Miały być kasety…? A, nie, przepraszam, kasety to chyba wasz wymysł? – Dla nas to dobrze czy źle? – spytała Martusia z troską.
– Dla nas to wszystko jedno, bo możemy mu tam wetknąć nawet żywą kobrę, ale dla niektórych… No, wiesz, dla jednych okropnie, dla drugich doskonale, a dla glin nieprzyjemność.
– Miał sejf i całkiem pusty? – spytał niedowierzająco Witek.
– Skąd tam pusty! Z pieniędzmi, precjozami małżonki, dokumentami i tak dalej, umowy różne, upoważnienia, jak normalny radca prawny, ale nic kompromitującego, wszystko legalne. Byłby zresztą idiotą, gdyby te materiały niebezpieczne dla otoczenia trzymał w sejfie, to już lepiej w szafie pod halkami żony. Każdy włamywacz w pierwszej kolejności leci do sejfu, a Grocholski nie kretyn.
– Ale my możemy zrobić z niego kretyna? – upewniła się niespokojnie Martusia.
– Bez trudu. I zrobimy. Tylko trzeba będzie uzasadnić… A, prawda, ja bez umowy nie piszę! Rozważania, o ile tak można określić równoczesne krzyki czterech osób na temat słuszności mojego postanowienia, przerwał nam telefon. Domowy, nie komórka.
Odezwała się w nim Anita, na którą właśnie miałam jeszcze nadzieję. Czym prędzej prztyknęłam w głośnik i rozległa się w całym pokoju, dzięki czemu tamci troje zamilkli w pół słowa.
– To już chyba wszystko wiesz? – powiedziała beztrosko. – Ja się tu trochę postarałam i też wiem. Sprawcy nie znajdą, ale parę osób tam u was poleci. To znaczy, chciałam powiedzieć, zmieni stanowiska. Mam nadzieję, że nie masz obsesji na tle podsłuchu telefonicznego, tak jak niegdyś Alicja?
– Oszalałaś! – zaprotestowałam z rozgoryczeniem. – W tamtych czasach mogło to mieć nawet jakiś sens, ale przecież nie dziś! Wszyscy spokojnie mówią wszystko publicznie! – No owszem, zauważyłam ostatnio. Zdaje się, że można umieścić w prasie ogłoszenie: „Zabójca, na zamówienie poleca swoje usługi, nazwisko, adres, telefon, godziny przyjęć”… I nic mu nie zrobią? – Nic, zgadza się. Mógł sobie tak zażartować.
– A swoją drogą normalna policja by go obstawiła. Na wszelki wypadek. Wasza chyba też? – Nie. Nasza nie. Za mało mają ludzi.
– Rozumiem. A ci, których mają, zajęci są łapaniem na prostej szosie kierowców, przekraczających czterdzieści na godzinę. Albo ochroną dostojników państwowych i co bogatszych przestępców. Albo coś w tym rodzaju.
– Albo siedzą gdzieś i płaczą, bo ich zmuszono do utopienia w Wiśle dowodów rzeczowych, względnie zabrano im te dowody rzeczowe i głupkowata sprzątaczka w prokuraturze przez pomyłkę wrzuciła je do kanalizacji.
– Chyba wolę mieszkać w Danii – stwierdziła Anita marginesowo. – Ale ty, oczywiście, pamiętałaś nazwisko Jasia? – Jasne. I podałam im.
– No więc mogę ci powiedzieć, że to nie on.
– Co nie on? – To nie on tak się bał Ptaszyńskiego i wcale nie kazał go zabijać. On robi całkiem inne świństwa, a w mokrą robotę nie wdałby się za skarby świata, bo jest tchórzliwy jak… czekaj, skunks! Zgadza się, spłoszony skunks okropnym smrodem pluje, Jasio też.
Ściśle: pluł, ale nie sądzę, żeby się zmienił, szczególnie że teraz ma dużo do stracenia.
Inspiratorem tych zmian personalnych w legalnym gangu był ktoś inny, taki jeden, ale już ci mówiłam, mam kilka kandydatur i do ostatecznej prawdy nie doszłam. Nie wiem, który to z nich.
– Po prostu cudownie – pochwaliłam sarkastycznie. – A jak się…
– Czekaj, bo ja mam więcej – przerwała mi Anita z wyraźną uciechą. – Coś tam się kłuje niezwykłego, podobno był u ciebie fałszywy policjant? W żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć, czy jej o tym mówiłam. Nie, chyba nie…
– Był. Skąd wiesz? – Z zakulisowych źródeł. Niektórzy dziennikarze też dosyć dużo wiedzą, ci bardziej operatywni. Mam wrażenie, że Tyrmand się kłania.
– Mów wyraźnie i bez metafor, bo za dużo już tu mam do zgadywania i umysł mi się buntuje.
– Cezary Błoński, podobno ci się przedstawił? Taki on Cezary i taki Błoński jak ja Kleopatra, różnie się nazywa, a jak naprawdę, nikt nie wie. Powstaje nowa antyszajka, tak słyszałam, sama przeciwko światu, boją się jej śmiertelnie wszyscy, a najbardziej wymiar sprawiedliwości. Gliny są naciskane, żeby ich rozszyfrować, bo podobno chcą jednym kopem ujawnić wszystkie świństwa i spowodować generalną rewolucję polityczną, rząd, sejm i cała reszta. Chciałaś wyraźnie, więc mówię wyraźnie, ale za prawdziwość informacji nie gwarantuję, strasznie to wszystko mgliste i niepewne.
– Byłoby w ogóle zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe! – westchnęłam smętnie.
– Młodzież ma w sobie dużo życia – pocieszyła mnie Anita. – To chyba wszystko, więcej nie wiem. Sensacyjne szczegóły, mam nadzieję, usłyszę od ciebie przy okazji…
– Czekaj, zaraz! Czy możesz mi uprzejmie powiedzieć, jak się obecnie nazywa ten twój eks-były-pierwszy? Anita milczała strasznie długo.
– No? – pogoniłam ją podejrzliwie. – Z ciekawości pytam.
– Właśnie się zastanawiam, czy mam to wiedzieć, czy nie. Kto tam jest u ciebie? Bo przecież słyszę, że rozmawiasz przez głośnik.
– Martusia, Bartek i Witek. Same prywatne osoby. Nie znasz ich osobiście.
– Mogą to być nawet same anioły… pozdrów ich serdecznie… ale wolę, żebyś ten głośnik wyłączyła.
Wyłączyłam. Anita zastanawiała się już krótko.
– No dobrze. Teraz się nazywa tak dość międzynarodowo. Matte. Przez dwa te. Takie nazwisko sobie wybrał.
– A imię? Zostawił? – Tego nie wiem. Podobno nie. A w ogóle, jakby co, ja nic nie powiedziałam i wcale nie znam jego nazwiska. Szczerze mówiąc, też z ci je podaję z ciekawości, co z tego wyniknie. Trzymaj się jakoś! Odłożyłam słuchawkę i obejrzałam się.
– Słyszeliście wszystko…
– Z wyjątkiem ostatniego zdania – wytknęła żywo Martusia. – I co? Powiedziała ci? – Powiedziała.
– I co? – Nie znam takiego. W życiu o nim nie słyszałam. Ale rozumiem, że Jaś Szczepiński miał dosyć komplikacji z nazwiskiem za każdym pobytem w Europie, więc sobie ułatwił. Teraz się nazywa Matte.
Martusia wylała na siebie pół szklanki piwa, a Bartek zastygł z zapaloną zapalniczką przed nosem, wpatrzony we mnie zdumionym spojrzeniem. Witek nie doznał żadnych emocji, przyglądał się im z zainteresowaniem. Zaciekawiłam się również.
– A co? Słyszeliście coś takiego? – Na litość boską…!!! – wyjęczała Martusia jakimś dziwnym głosem, złapawszy oddech, kiedy Bartek już rzucił zapalniczkę i łupnął ją w plecy. – To niemożliwe…!!! – Bo co? – zniecierpliwiłam się. – Kto to taki? – Wredny Zbinio…!!!
– Przez ciebie złapałem złodziei samochodowych – powiedział do mnie Bartek, przestawiając na mojej ławie w przedpokoju kartony z winem, co było pracą dla mnie samej stanowczo zbyt ciężką. – Tych zawodowców. Ale trochę źle ich złapałem. Już? Tak może stać? Mogło, oczywiście. Chodziło mi tylko o to, żeby wydostać szampana, który znajdował się na samym spodzie, a na wszelki wypadek wolałam mieć do niego dostęp. Dwie butelki z wierzchu już rano wetknęłam do lodówki, przyszło mi jednakże na myśl, że lepiej postarać się o zapas. Nie wiadomo, ile osób trzeba będzie obsłużyć.