W dodatku, wedle mojego rozeznania, Dominik tylko pozwalał się kochać. Nie zawsze i nie bez przerwy, wyłącznie wtedy, kiedy mu pasowało. Martusia w nerwach miała czekać na właściwe chwile i być do dyspozycji, przy czym nigdy z góry nie było wiadomo, co ma nastąpić. Płomienne wybuchy uczuć natury łóżkowej czy depresyjne szlochy na łonie, za kapłankę powinna była robić, klęcząc przed bóstwem i pilnie bacząc na każde drgnienie nastroju, a nadawała się do tej roli jak ja na arcybiskupa Canterbury.
Dominik zawodowo, w pracy, w życiu zewnętrznym można powiedzieć, nie przejawiał żadnych patologicznych skłonności, normalny człowiek, wewnętrznie natomiast był pępkiem świata. I ten pępek Martusia miała otulać puchem łabędzim…
W kwestii puchu łabędziego posiadałam własne zdanie, pochodzące z praktyki.
Chciałam go kiedyś zdobyć. Po pierwsze strasznie śmierdział, a po drugie wiatr mi go wyrwał z ręki. Wiatr miał rację.
Siłę i wagę rozterek, cierpień, rozpaczy i wszelkich innych mąk Martusi rozumiałam doskonale, oceniałam właściwie i oglądałam na własnej kanapie. Sensu w nich nie było za grosz, ale uczucia plują i kichają na sens. Usiłowałam przedrzeć się w rejony wyższe, dotrzeć jakoś do jej szarych komórek i wstrzyknąć w ten cały interes odrobinę racjonalizmu, ruszyć egoizm, bezskutecznie. Myśleć nawet myślała, dlaczego nie, ale co innego
umysł, a co innego cała reszta.
Chyba raczej nie lubiłam Dominika prywatnie. Służbowo mi nie przeszkadzał.
Jakiś Bartek był mi ogólnie znany. Dostałam go chyba z rok temu od moich dawnych kumpli, ponieważ potrzebne było szczególne opracowanie graficzne czegoś tam, on zaś był nie tylko znakomitym scenografem, ale w ogóle dekoratorem i grafikiem. Swoje zrobił bardzo dobrze, a o jego kontakcie z telewizją dowiedziałam się dopiero znacznie później. Dzięki temu jednakże przy napomykaniu miałam przynajmniej pojęcie, o kogo chodzi. Napomykanie robiło wrażenie jakby nieco pocieszające.
Teraz, niestety, nastąpiło coś okropnego, trup się wymieszał z Dominikiem i w ogóle nie było wiadomo, co z tym fantem zrobić.
Telefon od Anity spadł mi jak z nieba.
Zdążyła zadzwonić z Kopenhagi, natychmiast po wylądowaniu, zanim jeszcze z lotniska dotarła do domu. Wieści dostarczyła sensacyjnych.
Młodsza była ode mnie zaledwie o dwa lata, stanowiłyśmy zatem to samo pokolenie i odpowiednie czasy jednakowo miałyśmy w pamięci. Ona jednakże, z racji zawodu, miała dostęp do nieco innych dziedzin niż ja i dysponowała rozmaitymi szczegółami od drugiej strony, mnie nie znanej. I odwrotnie. Akta prokuratora poniewierały się po moim własnym domu, ona zaś musiała docierać do nich z największym trudem, a i to nie zawsze jej się udawało. Za to, w przeciwieństwie do mnie, świetnie orientowała się w polityce.
– Taki Ptaszyński Konstanty – rzekła bez wstępów. – Póki stoję, bo właśnie most podnoszą, druga ręka mi niepotrzebna. Mówi ci to coś? W kwestii mostu mówiło mi wszystko, doskonale wiedziałam, gdzie ona stoi i dlaczego go podnoszą, najzwyczajniej w świecie jechała z Amager do śródmieścia i pomiędzy wyspami przepływał jakiś statek. Byłam jednakże pewna, że ma na myśli Ptaszyńskiego, nie zaś kopenhaski układ komunikacyjny.
Nie musiałam się zastanawiać ani przez chwilę, pamięć rozbłysła mi nagle istną eksplozją.
– Mówi cholernie dużo – odparłam natychmiast, zarazem usiłując przypomnieć sobie, jak długo trwa otwieranie i zamykanie mostu, a zatem ile czasu mamy na rozmowę. – Słodki Kocio w przeszłości, nazwisko też znałam, ale nie kojarzyłam z ksywą.
Padł trupem nad twoją głową.
– A, to już wiesz! – ucieszyła się Anita. – Jesteś pewna, że trupem? Całkowitym? – Gruntownie i dokładnie.
– Tak mi się właśnie wydawało. Czy on miał karę śmierci? Bo do tego nie dotarłam.
– Miał. Prawomocną. Teoretycznie i na piśmie została wykonana.
– A praktycznie? – Wręcz przeciwnie. Nie zadawaj głupich pytań, bo most zamkną. Skoro widziałaś go żywego…
– Odwrotnie, sama mnie upewniłaś, że martwego. Teraz, nie wtedy. Za to, skoro nie została wykonana, wiem dlaczego i kto się nim zaopiekował. I kto i dlaczego rąbnął go teraz.
Gwałtownymi gestami kazałam Marcie podnieść drugą słuchawkę. Uczyniła to i prawie przestała oddychać.
– Dlaczego, zgaduję – powiedziałam do Anity. – Kto? – Niestety, motyw jeden, ale sprawców wchodzi w grę kilku. Muszę trochę posprawdzać i połapać ludzi. No, nie tu… Spokojnie, dopiero dochodzi do pionu.
W oczach miałam ten most i wiedziałam doskonale, że to jeszcze potrwa.
– A jak na niego trafiłaś? Bo ja przez pomyłkę.
– Ja prawie też. Guzik w windzie się świecił i zdawało mi się, że to dwudzieste drugie piętro, więc zajęłam się lustrem. Zdjęcia mi przedtem robili, chciałam sprawdzić, jak wyglądam i co mi się tam mogło gdzieś spaskudzić. Dopiero jak stanęła, zobaczyłam, że to dwudzieste trzecie i zanim co, drzwi się otworzyły. Dwóch go trzymało naprzeciwko i taki ładny żywy obraz z tego wyszedł, oni na zewnątrz, ja w środku, patrzyliśmy na siebie z przyjemnym wyrazem twarzy. Ale ja już przycisnęłam dwudzieste drugie. O cholera, przepływa…
– To mów szybciej. Trzymających poznałaś? – Obce twarze z młodego pokolenia. Ale ty wiesz, że ja jestem wścibska.
Spróbowałam podpatrywać, zmienili windę i zjechali tą do garażu. Zrobiony był zresztą na pijanego albo takiego po mordobiciu.
– O której to było? – Jak wróciłam. Czekaj… Trochę po wpół do dwunastej, może za dwadzieścia dwunasta. Też zjechałam, chyba sama rozumiesz, wyjazd z garażu jest jeden.
– I co? – Zaczynają zamykać… W grę wchodzą dwa samochody, peugeot srebrny metalik, WXF169 T, albo furgonetka z zamazanymi szybami, chyba mercedes, ale głowy nie dam, WGW 528 X. Ciemnozielona.
Marta, mimo oszołomienia kompletnego, przytomnie chwyciła ze stołu długopis i zaczęła zapisywać na jakimś papierze.
– Jeśli potrzymali go tam dłużej i coś wyjechało później, to ja już o tym nie wiem, bo nie czekałam – ciągnęła Anita. – Albo wcześniej, mogli zdążyć przede mną, chociaż wątpię. Ty też go znałaś z twarzy? – Oczywiście. Mało się zmienił, trochę zmarszczek i tyle. Nawet nie wyłysiał.
– Powinien był zapuścić brodę – zaopiniowała filozoficznie Anita – i ufarbować te włoski. Chociaż może nie robiło mu różnicy, czy go ktoś pozna po śmierci.
– Rozbestwił się, tyle lat bezkarności…
– I tacy protektorzy… Ale czekaj, to jeszcze nie wszystko. Rano znaleźli w pokoju nade mną kogoś innego, pytali mnie, może trochę bezskutecznie, bo miałam jeszcze parę spraw i chciałam zdążyć na samolot. Tego drugiego przypomniałam sobie po drodze i mam z nim kłopot, nazwisko mi wyleciało… Zamknęli, już to wszystko rusza.
Możliwe, że więcej widziałam… Muszę jechać, zadzwonię później, cześć! Odłożyłam słuchawkę, Martusia również.
– Co to było? – spytała, jakby w lekkim popłochu. – Nie słyszałam początku. Czy to były właśnie te wydarzenia historyczne? Możesz je jakoś uściślić? Kiwnęłam głową w zadumie.
– Trochę mogę. Ten Konstanty Ptaszyński…
– Zaraz. Jaki Konstanty Ptaszyński? Uświadomiłam sobie, że to były pierwsze słowa Anity, te właśnie, które do Marty nie dotarły, więc powtórzyłam jej wszystko.
– I on co? – spytała z przejęciem.
– I był to bandzior. Prawdziwy. Znałam go niejako dwustronnie…
– Dziwne chyba miałaś jakieś znajomości…? – Różnie. Z twarzy go znałam, bo bywał na wyścigach, ktoś raz powiedział o nim „Słodki Kocio”, nawet nie wiem kto, i tyle. Oddzielnie znałam jego akta, ale nie kojarzyłam, że ten Ptaszyński i Słodki Kocio to jedna i ta sama osoba, teraz mi to Anita podsunęła. Ptaszyńskiego, jeszcze w jego bardzo wczesnej młodości, dwadzieścia lat miał może, złapali i skazali na parę lat za rozbój, potem wyszedł i znów go złapali, to już była recydywa, więc dostał karę śmierci za sześć zabójstw, tyle zdołali udowodnić, ale wiadomo było, że miał więcej, za napady, rabunki różne i najważniejsze: rabunek mienia państwowego.