Pozastanawiała się jeszcze trochę, otworzyła drugą puszkę piwa nie wiadomo po co, bo każda z nas miała jeszcze po pół szklanki z pierwszej, spróbowała to piwo gdzieś wlać, ale zrezygnowała, stwierdziwszy brak miejsca, wreszcie potrząsnęła głową jak koń, który spędza z siebie muchy.
– Jemu naprawdę do tego stopnia na mnie zależy…?
Czułam się na siłach odpowiedzieć twierdząco.
– I on się nie czepia mojego hazardu…?
Z energią zaświadczyłam, że się nie czepia. A jeśli nawet, to bez przesady.
– I ten cały dziwny konflikt między nami to z tego… utentegowania…? – Otóż to! – powiedziałam z triumfem.
No i teraz wreszcie mogłyśmy zabrać się do pracy.
Po, mniej więcej, dwóch tygodniach Bartek wyrobił się na tyle, że udało mu się zyskać kawałek wolnego wieczoru. Miał przybyć do mnie razem z Martusią.
Akurat tego dnia miałam od rana kilka interesujących wizyt i telefonów. Zdołałam z nich wywnioskować, że nasze przewidywania były słuszne, podejrzany o zabójstwo i podpalenie Paścik okazał się całkowicie niewinny, Grocholski czysty jak łza, kontakty z prokuraturą utrzymuje najzupełniej legalnie, Lipczak-Trupski padł ofiarą własnej nieostrożności, w archiwach telewizji nie znaleziono żadnych interesujących materiałów, a zmiana na stanowisku jednego z bossów spowodowana została wyłącznie złym stanem zdrowia poprzedniego dostojnika. Tajemniczy Płucek owszem, istniał, ale właśnie definitywnie przeszedł na emeryturę, a komu doradzał przedtem, dokładnie nie wiadomo, bo miał strasznie dużo znajomych.
Telewizja, jako taka, pozostała nietknięta, z ordynarnymi rozgrywkami wewnętrznymi jakichś tam mafii nie miała nic wspólnego i jedynym indywiduum, które z niej dyplomatycznie wyleciało, był Wredny Zbinio.
Ponadto, gdybym jeszcze kiedykolwiek spotkała rzekomego majora Błońskiego, stanowczo nie powinnam z nim rozmawiać, a jeśli już, to tak, żeby nikt tego nie widział i nie słyszał.
Prawdę mówiąc, ta ostatnia informacja wydała mi się najbardziej ekscytująca.
Stwarzała jakby cień nadziei.
W godzinę po umówionej porze pojawił się Bartek. Sam.
– Marta jest? – spytał niespokojnie. – Długo czeka? Pocieszyłam go od razu, że wcale nie czeka, bo jeszcze jej nie ma. Jakoś równocześnie odetchnął z ulgą i zdenerwował się. Bardzo sprzeczne doznania.
Na stole stały słone paluszki z barku na Kruczej, niesłychanie trudne do zdobycia. Przywiózł je Witek, któremu udało się dopaść ekskluzywnego produktu, po czym już został u mnie z najzwyczajniejszej w świecie ciekawości. Liczył na to, że od Marty i Bartka dowiemy się czegoś jeszcze o aferze i jej skutkach.
Dzięki obecności Witka Bartek zachował umiar uczuciowy i wydawał się tylko trochę zmartwiony nieobecnością Marty, która powinna już dawno być. Wyłączyła komórkę, więc nie wiadomo, gdzie jest, i można tylko mieć nadzieję, że jej się nic nie stało.
Osobiście, co do miejsca jej pobytu, miałam bardzo silne podejrzenia, ale nie musiałam ich tak od razu wyjawiać.
Obaj przystąpili od razu do dzielenia się wiedzą, w czym wzięłam żywy udział. Bartek powiadomił nas, że jeden prokurator się chwieje, co nie wstrząsnęło mną zbytnio, bo primo, jeden to raczej niedużo, a secundo, i tak nie wiedziałam, który. Witek z nie skrywaną satysfakcją przekazał nam wieść, jakoby w łonie różnych mafii nastąpiło pewne zamieszanie, wynikłe z zejścia Słodkiego Kocia, który zdumiewająco szeroki wachlarz spraw trzymał w ręku. Niewinny Paścik bardzo się boi.
– Tam jeszcze dwóch padło, ale tego już chyba nawet gliny nie wiedzą. Utopił się facet po pijanemu, wielkie rzeczy, kogo to obchodzi. A że ma w środku dwie kulki, to może tak sam do siebie strzelał. Tego całego Paścika przeciwna strona chce kropnąć, ale wygląda na to, że się pogodzą. I tyle.
Pokiwaliśmy sobie głowami z wielkim zrozumieniem, Bartek z Witkiem jeszcze parę zdań wymienili, kiedy wreszcie pojawiła się Martusia.
Wpadła, można powiedzieć, znienacka, na dole bowiem akurat ktoś wychodził, więc domofonu nie musiała używać, na górze zaś po przyjściu Bartka drzwi zostawiłam otwarte. Dała się słyszeć w przedpokoju i w sekundę później stanęła w progu.
Rozpłomieniona, nieco zdyszana, skruszona i promienna.
– No już jestem, już jestem…
– No i masz! – powiedział do mnie Bartek z wielkim rozgoryczeniem.
Nie zdążyłam się odezwać, bo Martusia płonęła euforią.
– Co masz, co masz, Joanna mówiła, że się spóźniasz dwie godziny! Taką masz normę! Mówiłaś czy nie…? No i proszę akurat jest dwie godziny, a ty już tu siedzisz bezprawnie…! – Jestem pewien, że była w kasynie – powiedział Bartek, wciąż do mnie.
Znowu mi wielkie odkrycie…
– No nawet jeśli, ale godziny pilnowałam…! Och, dajcie piwa, nic nie piłam przez rozum…
– A tyle mamy dla siebie czasu, co kot napłakał! Witek przezornie milczał i nawet cofnął się trochę z fotelem. Uznałam za słuszne się wtrącić.
– Gorzej byłoby, gdyby przyszła wcześniej i w nerwach na ciebie czekała… – zaczęłam łagodząco.
– W nerwach…! – prychnął wzgardliwie Bartek.
Martusia zdążyła chwycić szklankę, napić się trochę i odstawić ją.
– A może ja się o posag dla siebie postarałam…?! Proszę…! Proszę…! Masz! Nie potrzebuję wychodzić za mąż w jednej koszuli! Proszę…! Masz…! Zarazem dumnie, triumfalnie i z furią ciskała po moim stole paczkami pieniędzy, wyrywanymi z torby. Sumę oceniłam błyskawicznie, też mi się czasem zdarzało w kasynie wygrywać.
– Pięćdziesiąt patoli! I co…?! W życiu nie będziesz mi wymawiał, że nic nie miałam…! Bartek patrzył na to, nieco zbaraniały. Gdzieś tam mignęło mi przypomnienie, że podobno jest bogaty, co mogłoby rzutować negatywnie na ewentualny związek.
Chwyciłam jedną paczkę setek, która leciała prosto w słone paluszki.
– Nie rzucaj w piwo, bo się wyleje! – No i co? Może i jestem narkomanka, ale chociaż z pożytkiem! Skąd bym to wzięła…?! Bez posagu bym za ciebie nie wyszła…! – Czy to znaczy, że teraz za mnie wyjdziesz…? Martusia nie odpowiedziała słowami. Znów chwyciła szklankę z piwem i piła je, gwałtownie kiwając głową. Musiało to być bardzo niewygodne i zdziwiłam się, że zdołała przełykać.
Bartek ciągle patrzył na nią, ale zwrócił się do mnie z wyraźną troską.
– Joanna, czy to przechodzi na dzieci…? – Różnie – odparłam pośpiesznie. – Może przejść, może nie. Pozbierajcie ten posag ze stołu, Martusia… Cholera, nie wyrzucaj forsy luzem! Pod fotelem leży! – Bo mam jeszcze końcówkę!
Udało nam się wreszcie opanować jakoś to szczęśliwe wydarzenie. Pomogłam Martusi wepchnąć pieniądze z powrotem do torby.
– Jeśli coś tu się jeszcze jutro spod kanapy wymiecie, będę wiedziała, że to twoje – powiedziałam uspokajająco. – Usiądź jak człowiek i opamiętaj się.
– Nie, niech postoi! – zawołał Bartek. – Na wesele podobno trzeba zapraszać gości na stojąco. Jesteście świadkami, że ona zgodziła się wyjść za mnie za mąż, jeśli teraz zacznie stroić grymasy, wytoczę jej sprawę sądową o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa! – A kiedy ten ślub bierzecie? – odezwał się wreszcie Witek.
Martusia najwyraźniej w świecie podjęła już decyzję i była w pełni pogodzona z sytuacją. Przestała już kiwać głową gwałtownie i kiwała tylko chwilami, malutko i spokojnie.
– Po pierwszych trzech odcinkach…
– Zwariowałaś! – krzyknęłam ze zgrozą. – Bartek, nie zgadzaj się na to! Martusia, ty masz źle w głowie, przecież to telewizja! I co z tego, że mamy podpisaną umowę wstępną czy tam ten cały kosztorys, czy co to tam jest, co z tego, że nawet zaczniesz, to jest instytucja nieobliczalna! Cholera wie, kto przyjdzie na miejsce Wrednego Zbinia, ty się puknij, mogą nas zastopować w połowie, w każdym miejscu! Ze mną jeszcze umowy nie podpisali! Weźcie ten ślub kiedykolwiek, byle nie w zależności od telewizji! – No? – powiedział Bartek. – Ona ma rację. Ja bym wolał od razu.