– Zwariowałaś? Rabunek mienia miał być ważniejszy niż sześć zbrodni?! – To nie ja zwariowałam, tylko ówczesny kodeks karny i rozmaite przepisy prawne. Tak było. Kara śmierci za mięso i głupie parę lat… no, kilkanaście… za zabicie paru osób dla paru groszy. Mienie państwowe natomiast to miała być święta krowa nietykalna. A on się szarpnął na transport bankowy i jakiś nadgorliwy gliniarz go złapał, ściśle biorąc, to było paru gliniarzy, bo wtedy jeszcze zwykła milicja traktowała swoje obowiązki poważnie. Reszta sprawców uciekła, a on się zapierał, że ich wcale nie zna, tak tylko przypadkiem do nich dołączył, dla rozrywki. Potem, po przedstawieniu dowodów, zmienił zdanie i mieli to być różni z ulicy, których wziął jeden raz do pomocy i też ich nie zna…
– Co ty mi tu za idiotyzmy opowiadasz? – zgorszyła się Martusia.
– Cytuję ci akta sądowe. Nie, pardon, nie cytuję, streszczam.
– Nie mogę tego słuchać tak z marszu! Mamy jeszcze piwo…?
Poszła po nową puszkę, usiadła. Kontynuowałam udzielanie informacji.
– No więc nikogo nie wydał, został skazany, z tym że sprawa po pierwszym hałasie przycichła i toczyła się bez reklamy, bo prasę trzymała przy pysku cenzura. Telewizję jeszcze bardziej. Wyrok na papierze wykonano. W naturze nie.
– Skąd wiesz? – Osobiście znałam wtedy prokuratorów… Przypomniało mi się to, bo wydarzenia okropne albo bardzo dziwne zapadają w pamięć nawet, jeśli się o nich wcale nie myśli. Z prokuratorem, który rzekomo asystował przy wykonaniu owego wyroku, jeszcze tego samego dnia grałam w brydża. Nie był to wypadek szczególny, grywaliśmy wówczas w brydża prawie codziennie, ale po tak wątpliwej rozrywce raczej wymówiłby się od gry. Prokuratora, który naprawdę uczestniczył w podobnym akcie ostatecznym, widziałam na własne oczy przy innej okazji, nie nadawał się nie tylko do gry w brydża, ale w ogóle do niczego. Odzyskał odrobinę równowagi dopiero po półlitrze czystej, nie upił się wcale, choć zapewne bardzo chciał, do ust nie wziął żadnego pożywienia i kropnął się spać.
– I takie objawy ci wystarczyły? – zainteresowała się Martusia podejrzliwie.
– Nie musiały. Ale wtedy, przy tym brydżu, padały żartobliwe uwagi. Obaj profesjonaliści rozumieli się w pół słowa…
– Obaj…? – No to mówię ci przecież, że prywatnie i towarzysko otaczali mnie prokuratorzy! A już taka głupia nie byłam, żeby ich nie zrozumieć, bo ogólnie wiedziałam, w czym rzecz. Potem się zresztą spytałam tego mojego w cztery oczy i kazał mi siedzieć cicho, no i w rezultacie wydłubałam z niego prawdę. Właściwie teraz się dopiero upewniłam, że to była prawda, bo Słodkiego Kocia na wyścigach widywałam już po wykonaniu wyroku na Ptaszyńskim.
Martusia myślała intensywnie, robiąc przy tym wrażenie nieco zdenerwowanej i popijając piwo.
– No czekaj. No dobrze. Rozumiem. Powiesili go na niby i on sobie spokojnie został przy życiu. Po co to było i komu? – Dawne UB. Nie całe, część. I rozmaite inne takie swołocze, nie wiem dokładnie jakie, tej grupy społecznej, można powiedzieć, bliżej nie znałam. To już prędzej Anita.
Otóż oni właśnie uczestniczyli w tym napadzie na transport forsy, w rozmaitych rabunkach też, Ptaszyńskiego mieli za pomagiera wszechstronnego…
– Taka złota rączka…? – Coś w tym guście. Ale to miało szerszy zakres, bo później dopadły mnie różne dziwne zjawiska na tle przemytu. Jeden raz widziałam jedno zdjęcie, na którym znajdowała się znajoma morda, ale wtedy właśnie jeszcze nie kojarzyłam i rozumiałam, że był to Słodki Kocio z wyścigów. Występował jako prowokator, rozumiesz, ten co załatwia sprawę i nigdy nie udaje się go złapać.
– Odwrotnie niż przedtem…? – Otóż to. Inne czasy nastały. No i coś mi się widzi, że teraz się zrobił cholernie niewygodny, możliwe, że forsa mu wyszła i poszedł na szantaż…
– I teraz przestań mi już snuć te historyczne wydarzenia, bo za dużo zaczynam się domyślać – przerwała mi Martusia stanowczo. – Przypominam ci delikatnie, że piszemy serial kameralny i nasz trup też miał być kameralny. Motywy uczuciowe! – Jakie znowu uczuciowe, sama twierdziłaś, że służbowe bardziej prawdopodobne! – Wyrzucą mnie z pracy…
– To na pewno – zgodziłam się. – Szczególnie, że tu nam się pcha trup, leżący na motywach politycznych…
– Zapierałaś się, że polityki nie dotkniesz! – I nie dotknę. Nie znoszę pijawek. Ale musimy rozważyć motywy autentyczne, bo może dadzą się przekształcić w uczuciowe albo co. A wydarzenia konkretne da się zużyć, względnie nas jakoś natchną…
– Szmal z tego mieli? – upewniła się Martusia po króciutkim namyśle.
– Jak wąż ogon. Wyłącznie.
– No to z polityką możemy sobie dać spokój i na forsie się oprzeć. Czekaj, a ten drugi? Rozumiałam, że pyta o drugiego trupa, i westchnęłam z żalem.
– Drugiego nie znam, ale Anicie coś tam lata po głowie. Musimy zaczekać, niech dojedzie do domu. Może sobie przypomni więcej.
– No to opowiedz jeszcze raz tę część historyczną, ale już tak na spokojnie i ze szczegółami…
Nic dziwnego, że w rezultacie o kurczaku udało nam się zapomnieć i upiekł się doskonale. Był cudownie piękny, trochę za długo siedział w piecu, ale pod przykryciem, więc nie wysechł. Mimo strasznych przeżyć uczuciowych Martusia jakoś nie straciła apetytu…
Dominik, aczkolwiek trudny charakterologicznie, to jednak był inteligentny. Na odpracowanie swojego przestępstwa i powrót do kontaktów bezpośrednich Martusia poświęciła resztę dnia, aż wreszcie udało jej się osiągnąć rezultat wieczorem. A i to wyłącznie dzięki temu, że jej ukochany amant uczuł potrzebę zwierzeń na kochającym i bezkrytycznym łonie.
Przyleciała do mnie następnego dnia, wczesnym popołudniem.
– Połowa czasu została zmarnowana na korektę mojej rozwichrzonej osobowości – oznajmiła. – A druga połowa na jego straszne doznania wewnętrzne. Zniosłam wszystko, bo po pierwsze osobowość mam odporną, po drugie jego straszne przeżycia wewnętrzne dotyczyły naszego trupa, a po trzecie resztę czasu zużyliśmy racjonalnie.
Więc znów mnie kocha, chociaż z zastrzeżeniami, a ja, nic ci na to nie poradzę, dziko na niego lecę. Chcę żyć z nim, a nie bez niego, mój organizm się przy tym upiera.
Pokiwałam głową dosyć smętnie i odeszłam od komputera. Do obgadania miałyśmy dużo, z reguły Martusia bywała u mnie, bo to ja miałam całe oprzyrządowanie pisarskie, a nie wszystko udawało się uzgodnić przez telefon, teraz jednak wachlarz tematów wyraźnie się rozszerzył. Nie na plotki zazwyczaj przylatywała, tylko do konkretnej roboty i szło nam nieźle, bruździł zaś właściwie wyłącznie Dominik. Wyglądało na to, że tym razem nabruździ obficiej.
– Ciekawe, skąd wzięłaś resztę czasu po dwóch połowach, które z natury rzeczy powinny stanowić całość – rzekłam zgryźliwie.
– Szczęśliwi godzin nie liczą – odparła na to ni w pięć, ni w jedenaście. – Przez dziesięć minut byłam całkiem szczęśliwa, ale przedtem i potem już chyba nie. Coś mi nie gra i mam złe przeczucia. Przyniosłam piwo.
– I gdzie je masz? Bo nie widzę, żebyś coś trzymała w rękach. Wypiłaś na schodach? – Nie, zostawiłam w samochodzie. Przez pomyłkę. Jak nam zabraknie, to skoczę.
Skoczyć…? – Nie, jeszcze jest w lodówce. Usiądź wreszcie! – Zaraz. Przyniosłam prawdziwy plan pomieszczeń. Chciałaś przecież? – Pewnie, że chciałam…