Gadatliwy nie był, to pewne. Złożył coś w rodzaju lekkiego, przyzwalającego ukłonu i usiadł, odczekawszy, aż my obie też usiądziemy. Znaczy, dobrze wychowany. Wyraz twarzy miał ciągle ten sam, uprzejmy uśmiech i nic więcej.
– Znała pani niejakiego Konstantego Ptaszyńskiego? – zaczął bez żadnych wstępnych ozdobników i zaczekał na odpowiedź.
– Nie wiem – odparłam bez namysłu, skrywając podejrzane gorąco, jakie ogarnęło mnie błyskawicznie, na szczęście w środku, a nie na zewnątrz. – Powinnam chyba powiedzieć, że tak, ale to by nie była sama prawda. W życiu z nim nie rozmawiałam i znałam go jakby podwójnie. Oddzielnie nazwisko i oddzielnie człowieka.
– Może to pani wyjaśnić dokładniej?
– Bardzo chętnie. Człowieka znałam z twarzy, z wyścigów, i przypadkiem usłyszałam, że mówią o nim Słodki Kocio. Nic mnie to nie obchodziło, a widywałam go tam, na tych wyścigach, nie systematycznie, a za to przez parę lat. Z drugiej strony znałam dość dokładnie Konstantego Ptaszyńskiego, przestępcę, z akt prokuratora, i nie miałam pojęcia, że to jest jeden i ten sam człowiek.
– Teraz pani to wie. Skąd? O, do licha! Od Anity. To ona wywołała we mnie skojarzenie. Mam ją wrobić, czy zacząć coś kręcić…? Zdecydowałam się mówić prawdę i zawahałam się, bo ta prawda też wyglądała jakoś dziwnie. Nie Anita przecież powiedziała mi, że Ptaszyński to Słodki Kocio, tylko we mnie samej coś zaskoczyło. Powiązały mi się rozmaite elementy i właściwie jednoosobowość tych dwóch facetów stała się moim osobistym wnioskiem. A jeżeli się mylę…? I jego zwłok w hotelu przecież nie było…? Znalazłam wreszcie właściwe słowo.
– Zgadłam. Można powiedzieć, w olśnieniu. Bardzo niedawno.
Niezmiernie piękny Cezary zastanawiał się przez chwilę.
– A kiedy czytała pani akta prokuratora? – Co najmniej dwadzieścia lat temu.
– I w owym czasie widywała pani Ptaszyńskiego? – W owym czasie i nieco później. Na wyścigach bywał przez kilka lat, a rozumie pan chyba, że nie poświęciłam kilku lat na tę jedną lekturę.
– Widywała go pani tylko na wyścigach? – Raz go widziałam w sądzie. Ale wciąż jeszcze nie kojarzyłam gęby z nazwiskiem.
Podinspektor Błoński odrobinę jakby rozszerzył uprzejmy uśmiech. Najwidoczniej spodobała mu się moja wizyta w sądzie.
– Przypomina pani sobie, co to była za sprawa? – Owszem, pamiętam. Idiotyczna pyskówka, która stanowiła, albo miała stanowić, przykrywkę dla jakichś rozgrywek partyjnych, wszystko tam było uchylane i omijane, sensu nie miało za grosz, przynajmniej na oko, a o co chodziło naprawdę, nigdy nie potrafiłam zrozumieć.
– Ale pamięta pani może, kiedy to było? Ewentualnie nazwiska stron? Nagle poczułam się zainteresowana do głębi. Ciekawa rzecz, czyżby teraz miały wyjść na jaw stare, krew w żyłach mrożące tajemnice? Dawno już machnęłam na nie ręką i niemal przestałam wierzyć w ich istnienie, a tu okazuje się, że przetrwały aż do teraźniejszości. Piknęło mi lekko gdzieś tam, w zakamarkach charakteru, a wewnętrzne gorąco zelżało.
Martusia usiłowała siedzieć tak, jakby jej wcale nie było. Podniosłam się z fotela.
– Jeśli zaczeka pan chwilę, odpowiem panu całkiem dokładnie, tylko muszę znaleźć kalendarzyk z właściwego roku. Wiem, gdzie jest. Momencik.
Prawie wszystkie kalendarzyki Domu Książki od czterdziestu paru lat przechowywałam starannie i trzymałam w jednym określonym miejscu, nawet ułożone mniej więcej w kolejności. Lubiłam je i wciąż jeszcze stanowiły dla mnie źródło rozmaitej wiedzy.
Stęknąwszy zaledwie raz, wyciągnęłam pudło i postawiłam na tapczanie.
Nie upłynęły trzy minuty, a już znalazłam właściwy.
– Proszę bardzo – powiedziałam z satysfakcją, wracając na fotel. – Dziewiątego października osiemdziesiątego drugiego roku o jedenastej trzydzieści, sala numer trzysta sześćdziesiąt cztery. To była właśnie ta rozprawa. Ciągnęła się dłużej, ale ja na nią więcej nie poszłam, bo wydała mi się idiotyczna nie do zniesienia. Wtedy właśnie widziałam tego faceta, który dla mnie nazywał się Słodki Kocio. Miano z wyścigów. Znam też nazwisko jednej ze stron, Bożydar Górniak, tego drugiego nie pamiętam. Wypłosz może albo Chudzielec… coś takiego nędznego, nazwisko mam na myśli.
– Pana Bożydara Górniaka pani dobrze znała? Przestałam robić za słodką idiotkę. Odłożyłam kalendarzyk i przyjrzałam się pięknemu Cezaremu z politowaniem.
– Skoro pan tu jest i zadaje mi te pytania – zauważyłam dość cierpko – wie pan doskonale, że niejaki Bożydar Górniak przez ładnych parę lat był moim tak zwanym partnerem życiowym i o mało za niego za mąż nie wyszłam. Pohamowały mnie wyłącznie przepisy mieszkaniowe.
Wcale się nawet nie zakłopotał. Śmiało mógł występować jako posąg z kamienia.
– Wnioskuję z tego, że znała go pani raczej dobrze. Czy może mi pani podać jego adres? Nie oficjalny, tylko prawdziwy.
Zdziwiłam się trochę.
– W jakim sensie? Znam tylko ten dawny…
– Nie, rzecz w tym, że pod dawnym, a zarazem obecnym adresem w ogóle się nie pojawia. Przebywa gdzie indziej. Gdzie? – A, że przebywa gdzie indziej, to wiem, ale nie mam pojęcia gdzie. Gdzieś poza Warszawą. Od lat go nie widziałam. Jedyne, co panu mogę podać, to nazwisko, adres i telefon osoby, która wie. Możliwe, że istnieje więcej osób, które wiedzą, ale ja znam tylko jedną.
– Bardzo proszę.
Wyciągnęłam z kolei notes i bez najmniejszego wahania wrobiłam osobę. Osobie to nic absolutnie nie mogło zaszkodzić, a myśl, że dzięki niej osiągną Bożydara i uczepią się go w jakikolwiek sposób, sprawiała mi jadowitą radość. Nigdy nie zdołałam odegrać się na nim za udręki, jakich mi przyczyniał, a prawdę mówiąc, to jego właśnie straciłam przez hazard.
Kamienny wizerunek męskiej urody zapisał sobie starannie wszystkie dane i odrobinę zredukował uprzejmy uśmiech. W trakcie tych naszych czynności służbowych ruszyła się Martusia.
– Czy to będzie bardzo nietaktownie, jeśli ja sobie wezmę jeszcze jedno piwo? – spytała cichutko.
– Nie będzie, możesz wziąć – przyzwoliłam.
– A może pan też…? – Nie, dziękuję – odparł podinspektor i z góry byłam pewna, że odmówi. Jest na służbie i kropli wody do ust nie weźmie, a co tu mówić o normalnych napojach.
Ponadto, gdybym się nie wyrwała z odpowiedzią pierwsza, może by i Marcie zabronił.
Zdążyła wrócić z puszką, zanim padło następne pytanie.
– Czy pamięta pani może jakichś przyjaciół albo bliskich znajomych pana Górniaka? – Nigdy ich nie znałam, więc raczej mi trudno pamiętać – odparłam nieco zgryźliwie. – Pan Górniak był zawsze wściekle tajemniczy, a ja wściekle taktowna, ale tyle wiem, że Ptaszyńskiego znał. Napomykał o nim bardzo mętnie.
– Co mówił?
Przyjrzałam mu się krytycznie.
– Pan zna osobiście pana Górniaka?
Zaskoczenie i dezaprobatę wyraził uniesieniem brwi o jakieś pół milimetra.
– Przepraszam panią bardzo, ale to ja tu…
– Wiem, to pan tu zadaje pytania, a ja mam tylko odpowiadać. Proszę bardzo, chociaż znajdujemy się na terenie prywatnym. Ale rzecz w tym, że jeśli pan go nie zna, będę musiała ględzić obszerniej i strasznie dużo wyjaśniać, jeśli natomiast pan go zna, zrozumie mnie pan w pół słowa. Dlatego pytam.
– Wolę, żeby pani odpowiadała obszerniej.
Westchnęłam ciężko.
– No to odcierpi pan swoje. Pan Górniak w ogóle nie mówił. On tylko napomykał, dawał do zrozumienia, nasuwał wątpliwości, odpowiedzi udzielał pytaniami i różne inne podobne sztuki stosował. Należało sobie dedukować, a w dodatku nigdy nie potwierdzał słuszności tych dedukcji. Gdyby pan go zapytał, na przykład, jak się piecze chleb, on by pana zapytał nawzajem, czy pan wie, jak wygląda żyto. Ewentualnie kukurydza, z kukurydzy też się robi mąkę. Gdyby pan pokazał palcem jakiegoś człowieka i spytał, czy on go zna, dowiedziałby się pan, że ogólnie na świecie zna się wzajemnie mnóstwo ludzi. I tak dalej. Ja byłam zdolna dziewczynka i nauczyłam się w końcu coś z tego rozumieć, ale ile się namęczyłam, ludzkie słowo nie opisze. A jeśli mu się coś nie podobało, słowa nie mówił, tylko patrzył w dal i miał nieodgadniony wyraz twarzy.
Jeszcze bardziej niż pan, pan ma przynajmniej odgadniony.
Gdzieś tam z tyłu za moim ramieniem Martusia cichutko jęknęła. Podinspektor zmienił układ oblicza, grzeczny uśmiech zastąpił wyrazem grzecznego zainteresowania.
Gdyby miał lustro przed sobą, nie wyszłoby mu lepiej, musiał chyba długo ćwiczyć.
– Co pani chce przez to powiedzieć? – Proste, przyszedł pan przecież, żeby mnie przesłuchać, nie? Może jestem podejrzana? Na wszelki wypadek woli pan, żebym się nie połapała, o co tu w ogóle może chodzić, nie wie pan, co ja wiem, natomiast wie pan, że ja nie wiem, co pan wie, i przede wszystkim nie chce pan, żebym wiedziała, czego pan nie wie, więc okiem pan nie mrugnie, choćbym panu wyjawiła, że właśnie bomba cyka pod łóżkiem prezydenta. Zatem wyraz twarzy ma pan odgadniony. To miałam na myśli.
– Wolałbym więcej usłyszeć o wyrazie twarzy pana Górniaka.
– Niekiedy miewał nieodgadniony myląco. A co do Ptaszyńskiego, to minęli się na korytarzu sądowym i Ptaszyński popatrzył na niego z dziką nienawiścią, a Bożydar udawał, że go wcale nie widzi. Więc zapytałam, czy go zna, na co odpowiedział, że możliwe. Musiał w nim szaleć jakiś pożar uczuć, skoro wyraził się tak jasno. Później, w długim i skomplikowanym gadaniu, dorozumiałam się, że Ptaszyński to bandzior, z tym że ani razu nie padło jego nazwisko, dla mnie uparcie był to Słodki Kocio z wyścigów i takiego określenia używałam. Za to pan Górniak wywlókł ze mnie wszystko o Słodkim Kociu, co robił, co grał, wygrywał czy przegrywał, z kim rozmawiał bodaj przez chwilę, gdzie się pętał i tak dalej. Przyszło mu to z łatwością, bo o wyścigach rozmawiałam bardzo chętnie i w tamtych czasach pamiętałam każdy szczegół. Teraz już nie. Też chcę piwa. Denerwujące chwile wspominam i coś mnie musi podtrzymać na duchu.