Выбрать главу

– Nie ja, tylko Dominik.

– Jeszcze gorzej. Dominik do zeznań jak wół do karety…

– Wał – zaproponowała Martusia i zabrała z kuchni wypłukane szklanki. – Nie zgodziłabyś się na wała? – Mogą być i trzy wały. A nawet walec drogowy, tyle samo by nam powiedział.

Możesz iść do pokoju, piwo wezmę. I zaraz cię ogłuszę dodatkowo, wedle tego, co mówi Anita, Lipczak wcale się nie nazywał Lipczak, tylko Trupski.

Zaskoczona Marta zatrzymała się w drzwiach i wpadłam na nią.

– Nie żartuj! Ten Trupski, o którego pytał piękny Czaruś? – Ten sam, jak w pysk dał. Wejdź uprzejmie dalej, bo tu ciasno. Stefan Trupski. Nie wiem, czy już go kojarzą…

Marta weszła dalej i mogłam również znaleźć się w pokoju.

– Siedział we wszystkim, wciskał się, węszył i znał miliony ludzi – ciągnęłam.

– Dziwne, że się nie zetknął z Dominikiem.

– Ale powiem ci – rzekła konfidencjonalnie żywo poruszona Martusia, lokując się na kanapie i chciwie otwierając puszkę – że… O, tego mi było potrzeba! W telewizyjnym bufecie piwa nie ma, kretyństwo… że chyba zetknął się z Tyciem. To nie informacja, to mętna plotka i mgliste przypuszczenie. Wrażenie takie odniosłam.

– Z czego ci się wzięło? – Tycio tak napomykał, całkiem przypadkiem, marginesowo i akurat pod drzwiami wychodka. Na korytarzu. Co się tam właściwie działo, w tym pokoju hotelowym, dla zagranicznego gościa musieli zmienić na inny, niby go to nic nie obchodzi, ale w oczy biło, że strasznie chciałby wiedzieć. Gdyby chciał wiedzieć zwyczajnie i bez drugiego dna, spytałby wprost. I gdzieś po drodze w ucho mi wpadło, że stratę poniósł Wredny Zbinio, a Tycio się z tego cieszy. Nic więcej. Słuchaj, dlaczego musieli zmienić na inny? Pokój mam na myśli? – Bo w tamtym prawdopodobnie urzędowały gliny.

– Rozumiem. I co na to mówi twoja dusza? Moja dusza czuła się kompletnie skołowana i nie chciała wypowiadać się zrozumiale. Mimo licznych wyjaśnień Marty wciąż nie pojmowałam dokładnie owych telewizyjnych przekrętów, nie umiałam rozgryźć kantów. Idealne przeciwieństwo kantów końskich, wyścigowych i aukcyjnych, które miałam w małym palcu i które z kolei nie docierały w pełni do Marty, aczkolwiek na czym polega gra, wiedziała doskonale. Mieściły mi się w głowie nawet takie rzeczy, jak cały statek handlowy, wyładowany zgniłymi cytrynami, i utrącenie produkcji naszych własnych przyrządów elektronicznych po to, żeby je można było sprowadzić od zagranicznego kontrahenta. A telewizja jakoś nie.

Bariera. Mur oporowy. Odgradzał mnie od jej krętactw radykalnie.

– Dusza jest zacofana i zakopana w przeszłości – oznajmiłam stanowczo. – Nie leci z prądem czasu, trudno. Jeszcze nie wiem, co z tego wyniknie, ale w tym pożarze tkwi jakieś sedno rzeczy.

– A, właśnie! – przypomniała sobie żywo Martusia. – Wiesz co, daj mi te kasety, ja je schowam od razu do torby i w razie czego ucieknę. A ty będziesz mogła mówić, że ich wcale nie masz. Wolę najpierw zrobić kopie, a dopiero potem rzucać je na pastwę glinom.

Propozycja wydała mi się rozsądna. W mgnieniu oka wymyśliłam, jak będzie. Oni zadzwonią z dołu, otworzę im, zanim wejdą na schody, Martusia wybiegnie i poleci na strych. Przeczeka w ukryciu pół piętra wyżej, oni wejdą do mnie, a ona spokojnie zejdzie na dół. Ja zaś równie spokojnie wyjaśnię, że już jej oddałam wszystkie materiały i proszę bardzo, niech ją gonią. Znajdą ją w telewizji, to oczywiste, ale może już zdąży przekopiować…

– A jak oni wcale nie zadzwonią z dołu, bo akurat będzie otwarte? – zaniepokoiła się Martusia. – Tylko od razu do drzwi? – To się schowasz w kuchni, ja ich zawlokę do pokoju, a ty po cichutku wyjdziesz.

– Może być. Daj kasety.

Podniosłam się z fotela, uczyniłam krok w kierunku drugiego pokoju i zastygłam.

Zaraz, gdzie ja schowałam te kasety…?

– No? – powiedziała Marta. – Co się stało? – Nic. Ja je gdzieś schowałam tak, żeby łatwo znaleźć. Muszę sobie przypomnieć, gdzie.

– Nie mów! Jezus Mario…! Następny kwadrans obie poświęciłyśmy na przegląd wszystkiego, co leżało wokół telewizora, chociaż byłam pewna i tłumaczyłam jej, że tam ich na pewno niema.

Doskonale pamiętałam, że trzymałam je w rękach i szukałam właściwego miejsca. Coś nastąpiło, jakieś przeszkody. Potem już nie trzymałam niczego…

Marta po raz drugi rozpaczliwie odczytywała napisy na wszystkich grzbietach, kiedy odezwał się brzęczyk z dołu.

– No tak – powiedziałam z rezygnacją, zwalniając zamek. – Daj sobie spokój z tą lekturą. Już go mamy. Cezary Piękny.

Marta wróciła do pokoju.

– To co teraz będzie? – Nie wiem. Nakazu rewizji nie ma, bo moich starań przewidzieć nie mógł. Może mu pozwolić na przeszukanie bez nakazu? – No coś ty! Jeszcze znajdzie…! – W duchy wierzysz…

Na wszelki wypadek udawałam, że nie wiem, po co pan major przyszedł, i powitałam go wielkim zainteresowaniem. Pan major nie udawał niczego, szczególnie, że pierwsze co ujrzał, to Martę. Ukłonił się grzecznie.

– Pani jest zorientowana… To i już pani wie – zwrócił się do mnie. – U pani znajduje się podobno taśma z pożarem na Bluszczańskiej. I niech mi pani nie odpowiada, że nie rozumie, o czym mówię, bo i tak w to nie uwierzę. Byłoby dla mnie wielką pomocą, gdybym mógł tę taśmę przejrzeć i uprzejmie panią o nią poproszę.

Poniechałam udawania.

– Bardzo dobrze wiem, o czym pan mówi, i też uważam, że powinien pan tę taśmę obejrzeć, a nawet więcej niż obejrzeć, tylko istnieje jeden szkopuł. Mianowicie nie możemy jej znaleźć. Ona tu z pewnością gdzieś jest, starannie przeze mnie schowana tak, żeby nie zginęła, pytanie gdzie. Za skarby świata nie mogę sobie przypomnieć.

Piękny Cezary stał akurat pomiędzy pokojami i miał widok na przestrzał. Spojrzał w kierunku telewizora.

– Nic z tego – powiedziała smętnie Martusia. – Obejrzałam to wszystko dwa razy.

Tam nie ma.

– Mówiłam, że nie ma. Chciałam dla niej znaleźć lepsze miejsce niż w tym śmietniku. I tu w szafce też nie ma. Chcecie, to sobie sprawdzajcie.

Obydwoje z Martusią, spojrzawszy przedtem dziwnym wzrokiem na mnie, zaczęli czytać napisy na grzbietach kaset w oszklonej szafce, przekrzywiając przy tym głowy aż do skrętu szyi, bo kasety stały pionowo. Nic im z tego nie przyszło.

– No tak – mruknęła Martusia. – To byłoby za proste.

– One się kiedyś znajdą – zapewniłam pocieszająco. – Jak zacznę szukać czegoś innego.

– Albo jak może pójdziesz drogą dedukcji…? – powiedziała Martusia z nadzieją.

– No właśnie, gdybym sobie przypomniała, co ja wtedy robiłam…

Nie wiem, czy ten nieszczęsny człowiek nam wierzył, czy też był pewien, że się wygłupiamy, ale równowagi nie stracił. Uparte oczekiwanie biło z niego niczym żar z pieca. Zaproponowałam, żeby wziął udział w poszukiwaniach, wspomagając nasze wysiłki.

Wspólnymi siłami przejrzeliśmy półki z książkami, śmietnik na kredensie kuchennym, pudło pełne fotografii, wszystkie płaszczyzny poziome wokół komputera, biurko i regał z dokumentami, bez rezultatu. Poszłam drogą dedukcji. Co ja wtedy robiłam, do diabła…?! Wiem, znalazłam kalkulatorek w jakimś dziwnym miejscu. A, na lodówce.

Dlaczego…? A, prawda, chowałam pierogi do zamrażalnika, zadzwoniła Anita…

Zerwałam się jak oszalała i runęłam do lodówki, szarpnięciem otworzyłam zamrażalnik. Owszem, leżały tam te pierogi, mięso w sreberku, mrożony bób i coś jeszcze, też opakowane w srebrną folię. Obejrzałam to z wielkim zaciekawieniem. Flaki. Coś podobnego, wcale nie pamiętałam, że mam flaki!

Kaset jednakże nie było. Marta skrupulatnie sprawdziła wszystkie produkty poniżej, znalazła na małym talerzyku nędzną reszteczkę pieczonego schabu, kompletnie zapleśniałą, nie pytając mnie o zdanie, wyrzuciła to do śmieci, nie całość rzecz jasna, tylko były produkt spożywczy. Talerzyk umieściła w zlewie. Przy okazji wyjęła piwo i ruszyła do pokoju.

Cezary Piękny twardo chodził za nami i patrzył nam na ręce.

– Zadzwoniła wtedy Anita i powiedziała mi o Trupskim – oznajmiłam, bo od początku myślałam na głos. – Okazuje się, panie majorze, że ten Stefan Trupski, o którego mnie pan pytał, to jest Antoni Lipczak, uduszony w Marriotcie…

– Co takiego…?! Wyrwało mu się jak normalnemu, zaskoczonemu człowiekowi, ale opanował emocję w ułamku sekundy. Skamieniał jakby podwójnie i tylko patrzył wzrokiem uprzejmie pytającym.

– Antoni Lipczak, uduszony w Marriotcie, kiedyś nazywał się Stefan Trupski – powtórzyłam cierpliwie. – Zmienił nazwisko. Jak to? Nie wiedział pan o tym? – Skąd pani to wie? – Od Anity Larsen. Znała go z widzenia dawno temu. Mówi, że węszył nachalnie i wciskał się wszędzie. Może pan ją przesłuchać przez telefon, chociaż chyba już dzisiaj pojechała do Włoch. Ale wróci – dodałam pocieszająco, chcąc go jakoś na nowo uruchomić.

Udało się, połowa kamienia w nim sklęsła.

– Tak, rozumiem. Jaki to ma związek z kasetami? – No właśnie. Trupski mnie natchnął, wiem, że od razu poleciałam do komputera i zapisałam pomysły, on nam pasuje, jeśli nie osobą, to poczynaniami albo może odwrotnie. Kasety się widać obraziły i poszły dokądś same…

– Był ktoś u pani w tym czasie? – spytał piękny Czaruś drewnianym głosem.

– Rozumiem, że nie pyta pan o gości sprzed roku. Zaraz. Oglądaliśmy je przedwczoraj wieczorem, W grę wchodzi dzień wczorajszy i większość dzisiejszego. Wczoraj był wtorek, nie, nikogo… Owszem, listonosz, przyniósł coś poleconego, wieczorem, nie wchodził, załatwiliśmy wszystko w progu. Dzisiaj koło południa wyniosło mnie do Oszołoma przez ten cholerny akumulator, przedtem, jak łatwo zgadnąć, nikt mi wizyt nie składał, otaczają mnie ludzie przyzwoici i taktowni, a nie jakieś tam głupie ranne ptaszki. Wróciłam przed drugą i czekałam na wiadomości od Martusi, żywego ducha nie było. Złodzieja też nie – zapewniłam go od razu, bo już usta otwierał, żeby o to spytać. – Od czasu włamania do mnie przed dwoma laty mam drzwi na byka, może pan sobie obejrzeć. Jeszcze do tej pory by się męczyli.

Czaruś Piękny rzeczywiście poszedł obejrzeć drzwi. Spodobały mu się.

– Z tego wynika, że kasety muszą być u pani…? – Owszem. Mam sklerozę, ale nie do tego stopnia, żeby z kasetami w ręku jechać do Oszołoma po zakupy. I to jeszcze bezwiednie. Ale niech pan się nie martwi, jutro przychodzi moja sprzątaczka. Ona znajdzie.