Выбрать главу

– Dlaczego pani tak myśli? – Bo ona znajduje wszystko, co mi ginie. Nie wiem, jakim sposobem. Czasem przypadkiem, w trakcie sprzątania, a czasem szuka specjalnie. Jestem pewna, że znajdzie i te cholerne kasety, dostanie je pan…

– Ej…! – wtrąciła się niespokojnie Martusia.

– Nie ma problemu – uspokoiłam ją. – Ten pan ma chyba dosyć rozumu, żeby docenić wartość kopii? Będzie ci wisiał nad karkiem, ale przeczeka, wytrzymasz to jakoś.

A jak powie, że nie, ukryję przed nim fakt znalezienia, w ogóle zabronię Heni szukać.

Cezary Piękny wyraźnie łamał się w sobie, najwidoczniej niepewny, na którą stronę się przechylić, pnia czy człowieka. Zdecydował się na postać bardziej ludzką.

– Nie będę przed paniami ukrywał, że potrzebne mi to jest pilnie…

Nie musiał, a nawet nie mógł mówić dalej, przerwałam mu od razu.

– No pewnie, skoro spalił się Grocholski. Rozmawialiśmy o nim. Sama twierdziłam dopiero co, ściśle biorąc przedwczoraj, że dźwięki należy wyodrębnić i zapisać, i że to sprawa policji. Ludzie wiedzą wszystko, nawet plotki są cenne, ta gadatliwa baba może wcale nie być głupia, a jak pan chce, możemy panu zaraz z detalami opowiedzieć, co tam widać i słychać. Oglądałyśmy całość parę razy…

Rezultat naszej wspólnej opowieści był taki, że Cezary Piękny prawie dostał wypieków. Stanowczo zażądał ode mnie numeru samochodu tego faceta z wąsami, kitką i garbkiem na nosie. Podałam mu go z pamięci, kategorycznie odmówiwszy latania po schodach, a Martusia zaświadczyła, że mówię to samo, co poprzednio. Poszedł na szalone ustępstwo, zgodził się ugrzęznąć w telewizji przy boku Marty, oglądając obraz w trakcie kopiowania, wyraźnie bowiem było widoczne, że inaczej ze mnie nie wydusi nic. Alzheimer, chwalić Boga, jeszcze u nas nie jest karalny.

Następnie zamilkł i najprawdopodobniej zaczął się wahać. Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi.

Alternatywą było natychmiastowe tak zwane przeszukanie z nakazem prokuratorskim w ręku, ale nie miałam najmniejszych wątpliwości, że brakuje mu ludzi, ponadto prokurator to nie straż pożarna i tak błyskawicznie nie działa. Nie mówiąc już o tym, że skończyły się godziny pracy. Zanim zostanie złapany, przekonany i dokona wszelkich niezbędnych formalności, o ile w ogóle zgodzi się odwalać robotę w godzinach nadliczbowych, nadejdzie dzień jutrzejszy. Powinien zatem usunąć mnie z mojego własnego mieszkania, najlepiej do aresztu, a co najmniej zostawić człowieka, jeśli nie w środku, to za drzwiami, na klatce schodowej. Mogłam przecież te kasety znaleźć, wynieść, zniszczyć, ewentualnie w nocy ktoś mógł się do mnie wedrzeć, poderżnąć mi gardło i zabrać bezcenne dowody rzeczowe. Osobiście łatwiej by mi przyszło uwierzyć w poderżnięcie dwudziestu gardeł, już widzę tego włamywacza, jak trafia do kaset niczym po sznurku…

A do tego jeszcze mogłam złośliwie wyrzucić je przez któreś okno. Czyli musiałby zostawić trzech ludzi, bo moje okna wychodziły na różne strony.

Biedny człowiek, tyle komplikacji…! Doprawdy, znacznie więcej sensu miało bazować na mojej Heni.

Musiał dojść do tych samych wniosków, bo poszedł wreszcie, nie wymyśliwszy nic, poza usilną prośbą, żeby o znalezieniu kaset zawiadomić go natychmiast. Zostawił numer osobistego telefonu komórkowego. Niewykluczone, że przed wejściem do mojego domu postawił jednak tajniaka…

Zostałyśmy we dwie z Martusią, z całą wiedzą, wywęszoną z pytań i reakcji pana majora, i potężnym zamętem w głowie. Już nie tylko mnie zaczęły się mylić historyczne przestępstwa ze współczesnymi, ale nawet i jej, chociaż z historycznymi nie miała bezpośredniego kontaktu.

Zdecydowała się zatem nagle zmienić temat.

– Bartek mnie podrywa – oznajmiła znienacka.

Informacja mnie zainteresowała. Patrzyłam na nią pytająco.

– No, podrywa mnie. Co ty na to? – Zdziwiłabym się, gdyby nie podrywał – powiedziałam ostrożnie. – Poza tym, brodaty, więc o co chodzi? – Nie wiem. Dominik mnie gryzie.

– Osobiście wolałabym, żeby mnie ktoś podrywał niż gryzł…

– Wiesz co, możliwe, że ja też. Gdybym się mogła jakoś od niego odczepić…! Od Dominika. Wewnętrznie, bo przecież mu poniekąd podlegam, więc służbowych stosunków zerwać nie mogę. Muszę go widywać. I za każdym razem, jak go widzę…

– Przypominasz sobie jego szlochy, depresje i rozmaite inne figle – podsunęłam uczynnie i zachęcająco.

– No wiesz…! Joanna, zabiję cię! Figle… Może to i figle… Otóż te figle właśnie…

– Może się źle wyraziłam. Oprzyj się raczej na szlochach.

Martusia milczała chwilę, popijając piwo po odrobinie. Westchnęła.

– Na depresjach. Może być? Od jego depresji człowiek lata i szuka możliwie głębokiej studni, ja w każdym razie mam takie chęci.

– Dobrze, że nie mieszkasz na głuchej wsi, bo tam mogłabyś znaleźć. W Warszawie trudniej.

– Ale w Krakowie by się dało…

– Bardzo liczę na to, że tam bywasz zbyt zajęta, żeby po studniach latać – powiedziałam niemiłosiernie. – Ponadto Bartek, mam wrażenie, posiada zasadniczą pracownię w Krakowie…? – Bardzo trafne masz wrażenie. I co? – I nic. Ty w Krakowie, on w Krakowie…

Przez chwilę Martusia patrzyła na mnie pytająco i podejrzliwie, ale nie doczekała się dalszego ciągu. Westchnęła i znów wypiła trochę piwa.

– W ogóle to on mi się podoba, wiesz? – Odgaduję bez trudu. Gdyby nie miał brody, mnie by się też podobał. Obiektywnie, bo wiek nie ten. Co on jest? Żonaty, wolny? – Rozwiedziony. Przyjacielsko, jedno dziecko, syn, utrzymują stosunki, ale jego żona ma drugiego męża. Też utrzymują ze sobą przyjacielskie stosunki. Tyle wiem na razie, więcej nic.

– Skąd wiesz? Od niego czy z plotek? – Wyobraź sobie, z pierwszego źródła! Znam tego drugiego męża jego żony, to prawnik, doradca w krakowskim oddziale, i sam mi mówił przy jakiejś okazji, że pierwszy mąż jego żony nic mu nie szkodzi i nawet z dzieckiem nie ma problemów. A jego żona dziękczynne modlitwy dzień w dzień odmawia, że się rozwiodła, bo z pierwszym mężem o mało nie zwariowała. To podobno pedantka, idealnie zorganizowana i patologicznie punktualna…

– To już ją rozumiem doskonale i wcale jej się nie dziwię. Z podobnych przyczyn mój mąż rozwiódł się ze mną, tyle że odwrotnie.

– Proszę…? – To on był pedantem, nie ja.

– A, rozumiem… No i dopiero teraz wyszło na jaw, że ten pierwszy mąż, to właśnie Bartek. Ale drugi mąż bardzo przychylnie o nim mówił. Więc wszystko się zgadza. I już sama nie wiem, co robić, bo gdyby nie Dominik…

Zabrałam ze stołu puste puszki po piwie i znalazłam w lodówce jeszcze jedną pełną.

Postawiłam ją na stole. Przy okazji włożyłam do środka zapasowe.

– A tak – przyświadczyłam jadowicie. – Dominik, jasne, koniecznie. Bo niczego w życiu nie jesteś bardziej spragniona niż łkań na łonie. Tak ci jest wściekle rozrywkowe, że na poważnych kolaudacjach, na przykład, głupkowatych chichotów pohamować nie możesz, jedno, co cię ukróca, to myśl o Dominiku…

– Przestań, co? – Mogę, dlaczego nie. Między nami mówiąc, Bartek od Dominika przystojniejszy, chociaż mnie to trudno ocenić, bo te kudły na twarzy mylą. Ale nic, nic, drobiazg, w starożytnej Armenii mężczyzna bez brody w ogóle się nie liczył. Do pasa mieli i czarne…

Podrywa cię łagodnie czy wybuchowo? Martusia przez chwilę wyobrażała sobie te czarne brody do pasa.

– No nie, do pasa to przesada – oceniła. – Bez względu na kolor. Łagodnie, ale nieustępliwie. Tak między nami mówiąc, na diabła był mu ten pożar? Przecież go robił nie będzie! Wnętrza, tak, rekwizyty, ale nie zjawiska naturalne. To kwestia montażu! – Nie szkodzi, może miał nadzieję, że go natchnie. Ponadto, jeśli ma robić scenografię, możliwe, że chciałby mniej więcej znać treść utworu, nie? Ja na jego miejscu bym chciała.

Martusia pomamrotała coś pod nosem. Osobiście byłam zdania, że wolałaby się upewnić co do tych podrywczych zamiarów Bartka, bo na zbolałą przy Dominiku duszę potrzebowała lekarstwa. Z mamrotań wyłonił się Krzysiek. Zażądałam wypowiedzi artykułowanych i słyszalnych.

– No więc właśnie, jeszcze mi jego brakuje! Zaprasza mnie na wycieczkę do Hiszpanii, razem z mamusią, już wszystko załatwił…

– Z jaką mamusią? Twoją? – No coś ty, jego! Robi mamusi prezent urodzinowy, więc ja się mam dołączyć. Nie miałam kiedy ci tego powiedzieć, ale dzwoni prawie codziennie i dwa razy czekał na mnie pod domem.

– Znałam jednego takiego, którego mamusia trzymała pazurami i zębami – powiedziałam w zamyśleniu. – Mowy nie było, żeby poszedł gdzieś z dziewczyną bez mamusi, musiał udawać, że siedzi w pracy, a i to dzwoniła jak zegar z kurantem. Sprawdzała, gorzej niż żona. Jego dziewczyny nienawidziła niczym morowej zarazy i snuła intrygi, po kieszeniach mu grzebała, usiłowała odbierać pieniądze i wydzielać mu na kawę. I na benzynę. Sprawdzała licznik w samochodzie, a on jełopa mechaniczna, nie umiał odkręcić ani zatrzymać…

– I co? – zainteresowała się Martusia gwałtownie. – Zabił ją? -… Miał brata i siostrę – kontynuowałam w rozpędzie. – Brat uciekł do Afryki Południowej, do RPA, chociaż był antyrasistą, a siostra poszła za mąż do Australii. Dalej nie zdołali. Gdyby istniały wtedy możliwości wyjazdu w kosmos, pewnie by chętnie skorzystali, ale nie było. On, ten mój kumpel, miał najłagodniejszy charakter i zanim się połapał, już został do mamusi sam…

– I co…?! – wrzasnęła Martusia.

– I nic. Ożenił się z nią, z tą dziewczyną, po piętnastu łatach, kiedy ich dziecko już podstawową szkołę kończyło. Mamusia, chwalić Boga, zramolała tak, że straciła sprawność fizyczną… Bo w ogóle on był najmłodszy. Urodziła go w wieku lat czterdziestu, w chwili ich ślubu zatem miała osiemdziesiąt trzy. Bardzo lubię takie straszne historie, więc wszystko o nich wiem.

– Przerażasz mnie – stwierdziła Martusia i napiła się piwa. – Mamy więcej…? – Jak ty to robisz, że od piwa nie tyjesz? – zastanowiłam się z zawistnym niezadowoleniem i poszłam po kolejną puszkę.

Martusia ciągnęła swoje.

– Dowcip w tym, że mamusia Krzyśka udaje, że mnie uwielbia. Poślubię go, zamieszkamy razem, da nam jeden pokój do wyłącznego użytku. Razem, obie, w niebiańskiej koegzystencji, będziemy dbały o Krzysia…