Выбрать главу

– Nie żartuj! Potrafiłabyś do policji…?! – W mgnieniu oka. Przypominam ci, że to nie oni powodują to bezprawie, które u nas szaleje, tylko prokuratury. Dlatego do prokuratury się nie pcham. Przy okazji mogę ci też powiedzieć, jak się wchodzi do szpitala bielańskiego wtedy, kiedy nie wolno.

Przez kostnicę. Do telewizji nie umiem.

Przez długą chwilę Martusia przyglądała mi się krytycznie.

– Zaczynam wierzyć, że naprawdę należysz do innego pokolenia. Mnie by nie przyszło do głowy wdzierać się do szpitala przez kostnicę. Co za czasy, na litość boską, istniały, kiedy chodziłam do przedszkola…?

– Skomplikowane. W tamtym ustroju trzeba było umieć żyć i wiedzieć, jak obchodzić wszelkie przepisy. Poza przepisami ruchu nie było ani jednego sensownego. Prawie jak za okupacji, tyle że do nas nie strzelano.

– Pozwól, że przyjdę do siebie – poprosiła grzecznie Martusia, otwierając drugą puszkę piwa. – No dobrze, zastanowię się. Jak on wlazł do tej telewizji…? Zaraz, czekaj, wiem…! Poczekałam z wielkim zainteresowaniem.

– Od tyłu – rzekła Martusia uroczyście. – Jeśli już się dostał w ogóle na teren, to obleciał budynki i wszedł od tyłu bez żadnego problemu. Tylko jak wlazł na teren? – Nie rozśmieszaj mnie – powiedziałam wzgardliwie. – Nie ma takiego ogrodzenia, którego nie pokona osobnik zacięty, chyba że pod wysokim napięciem. A tam, na Woronicza od tyłu, taki znowu straszny ruch nie panuje. Wlazł jakkolwiek i dlatego możemy użyć Słodkiego Kocia.

Martusia kręciła głową.

– A nie mógłby z przepustką, pod innym nazwiskiem…? – Kto mu ją da? Ty myśl logicznie. Próbuje ukraść taśmy w tajemnicy przed całym światem! – No trup, no zgadza się… Nie mógłby to być, mimo wszystko, odrobinę łatwiejszy trup? Musiałaś znaleźć takiego cholernie trudnego? – Wcale go nie znalazłam, sam mi się napatoczył…

Ktoś zadzwonił z dołu. Zwolniłam zamek, znów nie pytając „kto tam”, bo żadnych wizyt się nie spodziewałam. Wróciłam do komputera.

– Jadę do Krakowa – powiedziała Martusia z westchnieniem. – Pozostałe detale techniczne uzgodnimy przez telefon. Już tu widzę kolejny problem, jak go wpuścić do archiwum…

– Nigdy w życiu nie słyszałaś o złodziejach i włamywaczach?

Zabrzęczał gong u moich drzwi.

– Kto to? – zaciekawiła się Marta.

– Pojęcia nie mam – odparłam i poszłam otworzyć.

Za drzwiami stał Witek, siostrzeniec mojego męża, a zatem prawdopodobnie także i mój. Zdziwiłam się na jego widok niezmiernie, bo na ogół miał co robić i bez powodu mnie nie odwiedzał. Miewaliśmy niekiedy wspólne interesy, czasami wyświadczał mi rozmaite przysługi, ale zazwyczaj zaczynało się od telefonu, po czym dopiero kontakty się zagęszczały. A bywało, że nie odzywaliśmy się do siebie całymi miesiącami. Tak znienacka i bez uprzedzenia pojawiał się raczej rzadko i od razu zaciekawiło mnie, co go sprowadza. Z Martą znali się od dość dawna, bo jeździł zawodowo i mnóstwo razy gdzieś tam ją odwoził.

– Cześć – powiedziałam. – Ja się masz?

– Cześć – odparł Witek i zajrzał do pokoju.

– O, jest Marta. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

– No wiesz! – oburzyła się Martusia. – Jak ja jestem, to chyba powinno być dobrze, nie? – Może i dobrze – zgodził się Witek, odkładając kurtkę byle gdzie. – Nie, nie chcę piwa, zaraz wracam do domu i napiję się wszystkiego, po czym żadna ludzka siła już mnie nigdzie nie wyciągnie. Tak wstąpiłem po drodze, bo to chyba coś dla ciebie… – zwrócił się do mnie i nagle skorygował pogląd – nie, w ogóle coś dla was, bo zdaje się, że jakiś kryminał piszecie…? Przyświadczyłyśmy równocześnie, że owszem, piszemy. Witek zdjął z fotela gruby plik papieru, odłożył go na podręczny stolik i usiadł. Rzuciłam okiem dla sprawdzenia, co to jest, stwierdziłam, że brudnopis pierwszych sześciu odcinków serialu, i postanowiłam później przenieść go na parapet okienny, żeby się nie mylił z ostateczną wersją.

– Uczestniczyłem w znalezieniu trupa – oznajmił Witek bez wstępów, licząc zapewne na naszą dużą odporność. – Dopiero co, i prosto stamtąd jadę.

– O Boże! – wykrzyknęła Martusia. – Trzeci…?! Czy to nie nadmiar…? – Stamtąd, to znaczy skąd? – spytałam nieufnie, bo miałam obawy, że tego właśnie nam nie powie. Nie przez złośliwość, tylko z lęku o siebie.

Witek jednak żadnego popłochu nie przejawiał.

– Z Wolicy. Nie muszę się tak zaraz reklamować, ale ja różnych wożę. Mam takiego, co jak się natankuje, zawsze po mnie dzwoni, a nawet czasem uprzedza wcześniej.

Zdarza się, że spod domu go biorę, ale częściej z miasta i wtedy byle który kumpel mu pudło odprowadza, a potem wraca ze mną. Wiecie, jak to jest…

Obie z Martusia wiedziałyśmy doskonale.

– Na Wolicy mieszka, od Antoniewskiej takie coś odchodzi, niby ulica, ale to nawet nie ma nazwy. Oficjalnie do Antoniewskiej należy. Jedna parcela go przegradza od mafioza…

– Jakiego mafioza? – przerwałam z wielkim zainteresowaniem.

– Taki jeden, jak by ci powiedzieć… Od ściągania długów. Prawdziwy, zarejestrowany jako prywatna ochrona albo jakiś tam doradca, zareklamowany jak należy, każdy może sobie ludzi od niego wynająć…

– Do czego? – zaciekawiła się Martusia podejrzliwie.

– Oficjalnie czy nieoficjalnie? – I tak, i tak.

– Oficjalnie to na przykład do przewiezienia pieniędzy gdzieś tam, prywatnie, na wypłatę dla robotników chociażby, na własną budowę albo co. Baba chce zawieźć biżuterię do sprzedania, do wyceny… Ktoś wyjeżdża na krótko, cały dom zostawia, elektronikę, urządzenia… O, jak ten, co mu całe wyposażenie pracowni wynieśli…!

– Zaraz – przerwała znów Martusia. – Ci wynajęci…? – Co ci wynajęci? – Wynieśli mu.

Witek przez moment wydawał się zdezorientowany.

– O ile wiem, wynieśli mu złodzieje…

– A ci wynajęci co? – Nic. Nie było ich.

– Rzecz w tym, że ich właśnie nie wynajął, a trzeba było – wyjaśniłam, bo akurat wiedziałam o wydarzeniu prawie wszystko.

Martusia odetchnęła z wyraźną ulgą.

– No to już rozumiem, chwała Bogu. Wydawało mi się w pierwszej chwili, że to na tym polega ta ich działalność nieoficjalna. Wynajmuje się ich, a oni wynoszą i bardzo się przestraszyłam…

– Czego? – zdumiałam się.

– Że już całkiem nie rozumiem życia i współczesnego świata. A wydawało mi się, że jestem mniej więcej na bieżąco i wolałabym być…

– Jesteś, jesteś – pocieszyłam ją i zwróciłam się do Witka. – No, mów dalej! – Myślałem, że jeszcze coś do siebie powiecie – westchnął Witek, jakby lekko rozczarowany. – Bardzo lubię słuchać waszych dialogów. No więc tak on działa oficjalnie, a nieoficjalnie wynajmuje się u niego strachy na dłużników. Prawdziwych, nie takich wymyślonych jak na filmie. Sprawy sądowe to każda jełopa wie, można sobie pod tramwaj podłożyć, a goryl przyjdzie, postraszy, spluwę pokaże…

– Brzytwę – podsunęłam. – Mniej hałasu.

– Hałas to oni mają w odwłoku. Samochód opracuje, szyby w oknach… Elegancko, bez mordobicia, a najwyżej z takim delikatnym, i ten biedny dłużnik od razu się robi bogatszy. Mało znacie takich spraw, że łobuz człowiekowi za robotę nie płaci, towar na kredyt bierze, a potem szukaj wiatru w polu? – Ja mało – rzekła Martusia stanowczo.

– Ja dużo – przyznałam z westchnieniem.

– Toteż właśnie – powiedział Witek z satysfakcją. – A jeśli dłużnik ciągle nie płaci, chociaż ma z czego, posuwają się troszeczkę dalej i robią mu krzywdę na ciele albo na honorze.

– Na czym? – spytała Martusia z niedowierzaniem. – Na honorze? Ma teraz ktoś honor?! – No, może się źle wyraziłem – skruszał Witek od razu. – Na opinii publicznej może być? – To już lepiej…

– Z tym że tylko takim, którym musi zależeć, bo zwykły hochsztapler opinię chromoli. Wysokie sfery rządowo-przemysłowe, bankowe, handlowe… Taki handlowiec na dużą skalę, niech się rozejdzie, że nie płaci i już ma przechlapane. A po mordzie dostać nikt nie lubi.

– No dobrze, więc tam mieszka mafiozo od goryli dłużniczych – zniecierpliwiłam się. – Ty nam tu o życiu nie opowiadaj, tylko mów, gdzie ten trup! – Same chciałyście. Dobra, już mówię. Tego mojego dowiozłem do domu, dzisiaj to było, kumpel za mną jego gablotą jechał, a on mi zasnął martwym bykiem. I nie chce wysiadać… Ale nie, zaraz, jak po kolei, to po kolei, jeszcze muszę wrócić do mafioza. Bo tak naprawdę, to on taki mafiozo, jak ja gołębica…

Mimo woli przyjrzałyśmy mu się obie.

– Nie pasujesz – stwierdziła Martusia z przekonaniem i dopiero teraz dostrzegła, że nie ma już piwa. – Czekaj, zaraz, nic nie mów, idę po puszkę! – Rozumiem, że prawdziwe sensacje jeszcze się nie zaczęły? – odgadłam żywiutko.

Witek kiwnął głową i mógł kontynuować, bo Martusia wróciła biegiem. Też jęła węszyć drugie dno.

– Mam złe przeczucia – powiadomiła mnie z troską. – Jeśli się okaże, że taki Tycio, na przykład, zalega z wypłatami… Bo Wredny Zbinio nawet by mnie ucieszył! – Nic nie wiem o żadnym wrednym Zbiniu – powiedział stanowczo Witek. – Ale ten tam, zarejestrowany, zameldowany i tak dalej, to tylko przykrywka, taka postać na pokaz. Śliski i parszywy, ale miękki…

– Skąd wiesz? – Słyszy się i widzi różne rzeczy, trochę ludzi znam… A tam, mówię przecież, bywam często. Tak naprawdę wszystko w ręku trzymał bandzior prawdziwy, jego, tego wybrakowanego mafioza, też. Bali się go, co to bali, za mało powiedziane, sympatię taką budził powszechnie, że aż powietrze dookoła niego warczało, raz go widziałem nieszkodliwie…

– Nieszkodliwie znaczy jak…? – Taksówką zawracałem, klient już czekał, a on z samochodu wysiadał. Na mnie nawet nie spojrzał, taksówek dużo, w tego klienta się wpatrywał.

– I jak wyglądał? – A zwyczajnie. Nawet nie bardzo duży, taki średni, po pięćdziesiątce chyba, gęba pomarszczona, ale widać było jakoś, że życia ma w sobie dużo. Jak sprężyna. Czerwony na pysku, oczka jakieś złośliwe, zaciekawił mnie nie wiadomo dlaczego, więc się przyjrzałem, później się dopiero dowiedziałem, że to on. Z gołym łbem, krótkie włoski w kędziorkach, prawie siwe, ale tak wyglądały, jakby za młodu był rudy…