Zapalniczka wyleciała mi z ręki i wpadła pod stół.
– Jezus Mario! – powiedziałam ze zgrozą. – Słodki Kocio…!
Witek z Martą zagapili się na mnie.
– Nie żartuj! – przestraszyła się Martusia po chwili.
– Jakieś kontrastowe te wasze znajomości – zauważył Witek krytycznie. – Tu wredny, tam słodki…
– Nie nasze! – zaprotestowała Marta z energią. – Słodki Kocio to jej…! – A to możliwe, ciotka zawsze miewała jakieś takie…
– Mów dalej! – zażądałam gwałtownie. – I co?!
Witek pokręcił głową, ale posłusznie wrócił do tematu.
– No więc mój mafiozo to zasłona dymna, a prawdziwy to ten. Może być, mnie to nie szkodziło. I teraz mogę powiedzieć resztę, pasażer nie chce mi wysiadać, a to byk taki, wielki i gruby, no więc poczekałem na kumpla i razem zaczęliśmy go wyciągać.
A jeszcze głupio stanąłem, przed tą pustą parcelą, bo chciałem zostawić miejsce, żeby mu kumpel mógł wprowadzić samochód chociaż za bramę. Pilotem otwierana i ja nawet sam ją otwierałem, Bóg wie ile razy, jak był na bani, wtykał mi tego pilota do ręki, wiedziałem, że go trzyma w kieszeni na drzwiczkach. Macam, nie ma. Macam na drugich, nic. W skrytce, też nic. No więc może ma w kieszeni przy sobie, ale trzeba go wywlec, żeby się domacać. Wywlekliśmy go w końcu, a on wtedy nagle się przecknął i jak ten skowronek, takiego wigoru nabrał, że tylko kaftan bezpieczeństwa! I żeby chociaż sam leciał przed siebie, to nie, nas się trzymał kurczowo, to mnie, to kumpla, na zmianę, a jak w kleszczach! Wesolutki, jak taki źrebaczek na łące, a czepliwy jak małpa, poleciał w końcu, i to jak, jakby miał ze sześć nóg, prosto na tę parcelę…
– Nie była ogrodzona? – Była. Siatką. W rogu furtka i proszę jak wycelował, akurat w tę furtkę, trzeźwy z rozbiegu by tak nie trafił. A tam rudera na środku, ściśle biorąc napoczęta budowa sprzed dwudziestu lat, ledwo mury, parter, bez żadnego zadaszenia, za to podpiwniczona, ruina już kompletna, z dziurami, nie zabezpieczone wcale. Widać, że wleci do piwnicy, ma to jak w banku, więc my za nim. Jakoś się czułem za niego odpowiedzialny, stały klient ostatecznie, na mnie liczy, nie puszczę go luzem. Złapaliśmy go, bo się potykał, ale w ostatniej chwili, a to wielki bawół, mówiłem, ze sto trzydzieści kilo żywej wagi, wypsnął nam się z rąk i nie było siły, do tej piwnicy zleciał. Tyle że nie tak na mordę, a jakoś łagodnie, zjechał można powiedzieć. Tam gruz i ziemia, jakby pochylnia, wleźliśmy za nim, żeby go jakoś wydłubać, ciemno jak w grobie, gość stęka i chichocze, więc żywy, ale gówno widać i czuję, że po czymś depczę, a do tego śmierdzi. Zdechłe szczury albo co.
Kumpel skoczył po latarkę, ja poczekałem, zaświecił, no i wtedy się okazało…
Słuchałyśmy z zapartym tchem. Witek urwał na chwilę i skrzywił się z niesmakiem.
– Obrzydliwość. Nie, jednak daj mi coś. Jednym kieliszkiem się nie urżnę. Tak na sucho coś mi się robi.
– Wolisz koniak czy whisky? – spytałam pośpiesznie.
– Jak masz zimną, to whisky.
– Mnie piwo!!! – wrzasnęła Martusia za mną, bo pytanie zadałam już w biegu.
– No i bardzo dobrze – pochwalił Witek. – Wypiję i jestem całkiem spokojny.
Mam mówić dalej? – Kretyńskie pytanie! – warknęłam z naganą.
– No to latarkę to on miał na byka i od razu wszystko się dało zobaczyć. Ten nasz gość sobie podśpiewywał i do snu się układał, a nam wątpia skręciło. W szczegóły już się wdawał nie będę…
– Nie bądź, nie bądź – poparła go Martusia gorliwie. – Znaczy, nie wdawaj…
– Leżał tam, mordą do góry, więc go od razu poznałem. Wypchnęliśmy klienta na wierzch i jeszcze trzeba było go dowlec do domu. A pilota nie ma. Klucze do drzwi miał w kieszeni, wyleciały, cholera, jak zjeżdżał łbem na przód i musiałem wrócić…
– Po kolei! – wysyczałam ze strasznym naciskiem.
– Mogę po kolei – zgodził się Witek. – Bardzo dobra whisky. Wywlekliśmy go, mówię, pilota nie ma, więc jeszcze raz przeszukałem samochód i znalazłem to wreszcie pod fotelem pasażera. Klucze od domu on nosił w kieszeni marynarki, to wiedziałem, znów macam, nie ma, ale ta marynarka oddzielnie, a on oddzielnie, bośmy go za szmatę próbowali przytrzymywać, łatwo zgadnąć, że musiały wylecieć, pomacałem jeszcze na wszelki wypadek, portfela też nie ma, no więc teraz już siła wyższa, trzeba tam wrócić. Posadziliśmy go na schodkach, akurat znów miał przypływ tego wściekłego wigoru, więc sam wlazł na czworakach aż pod same drzwi i tam, chwalić Boga, przysnął sobie na słomiance. Poszedłem do tej cholernej piwnicy, a kumpel przez ten czas wprowadził samochód. Zmobilizowałem się szczytowo i popatrzyłem…
– Nie mów, co widziałeś! – zażądała Martusia dość rozpaczliwie.
– Klucze i portfel – powiedział Witek. – Leżały jak należy. Upewniłem się jeszcze co do… tej reszty… i poszedłem sobie stamtąd. Wepchnęliśmy gościa do domu…
– Czekaj – przerwałam. – A w tym domu nikogo nie było? – No właśnie nikogo. Żona z córką wyjechały gdzieś tam, gosposia jest na przychodne, więc już poszła, to mi jeszcze zdążył powiedzieć, zanim go do reszty rozebrało, no więc nikogo.
– I gdzie został? – W przedpokoju.
– Tak go zostawiliście w przedpokoju? – zgorszyła się Martusia. – Na gołej podłodze? – Podłożyliśmy mu poduszkę pod głowę – uspokoił ją Witek. – I kocykiem się go ładnie przykryło. Wlec go dalej, to trzeba by konia, bo zasnął rzetelnie, a nam tak jakoś w sobie nieprzyjemnie było.
– I bramę za sobą zamknęliście? Jak? – Zwyczajnie, pilotem. To już nie pierwszy raz, więc wszystko jest racjonalnie zorganizowane. Takie styropianowe pudełko on wozi ze sobą i foliową torbę, bardzo grubą.
Opakowanie pilota. Włożyłem ustrojstwo do środka i pirzgnąłem mu pod same drzwi, jak wytrzeźwieje, to znajdzie.
– A sąsiedzi? Ten mafiozo obok? – Nie wiem, co robił mafiozo obok, ktoś tam był, bo światło się świeciło, ale chyba telewizję oglądali.
– I co potem zrobiliście? – Nic. Odstawiłem kumpla i przyjechałem tutaj.
Obie z Martusią z przerażeniem popatrzyłyśmy na siebie.
– Jak to? Nie zawiadomiłeś glin…?! – A mnie akurat niczego do szczęścia więcej nie było potrzeba, tylko właśnie gliny! Niech go sobie sami znajdują. Już się rozpędziłem, sam na siebie rzucać podejrzenia…
– Jakie podejrzenia, oszalałeś! – zdenerwowałam się. – Jeżeli to rzeczywiście Słodki Kocio, to oni go szukają, bo im zginął! I my im o tym twoim znalezisku będziemy musiały powiedzieć! I dopiero wtedy zaczniesz być podejrzany! – Wcale nie – odparł Witek najspokojniej w świecie. – Kto w ogóle powiedział, że ja go widziałem? Wcale nie musiałem widzieć. Nie miałem latarki przy sobie, kumpel też nie, deptałem po czymś, to deptałem, może szczury, szczurów nie lubię, wolno mi…? Wolno. Wywlekliśmy klienta i po krzyku, a co tam jeszcze było, kogo obchodzi? Śmierdziało, mogło sobie śmierdzieć, dlaczego nie? Nie wiemy czym, bo obaj akurat mieliśmy katar. Ja wam o tym trupie mówię prywatnie, w razie czego się wyprę.
– A kumpel? – zaniepokoiła się Marta.
– Kumpel też się wyprze. Zeznania, mamy uzgodnione. Jakby co, on tam wcale nie właził, ciągnął gościa od góry, a ja popychałem te zwały sadła od dołu. Kto nam co udowodni? I w dodatku jest to prawda, ja byłem niżej, a on wyżej. Dlatego to on poleciał po latarkę, a nie ja.
– Logiczne – pochwaliłam. – Ale i tak pojęcia nie mam, co z tym fantem zrobić.
W razie czego twoje zelówki na trupie znajdą…
– No to przecież zeznaję, że po czymś deptałem! – A donieść o nim mogłeś z kamiennym spokojem, bo on już od paru dni nie żyje, co łatwo stwierdzić.
– No, świeży nie był, fakt – przyznał Witek w zadumie.
– Przestańcie, co? – poprosiła z jękiem Martusia.
– Nie możemy. Sprawę trzeba omówić. Diabli wiedzą zresztą czy to na pewno Słodki Kocio, bo może jakiś inny jeszcze życie stracił. Te rozmaite mafie lubią wymordowywać się wzajemnie.
– To nawet ładnie z ich strony, ale używajcie jednak jakichś innych słów…
– Nie grymaś. Lepiej myśl twórczo! – A gdybym wam nic nie powiedział – rzekł Witek, wciąż nieco zadumany – on by mógł tam leżeć do sądnego dnia. Nikt do tej piwnicy nie zagląda. Parcela jest do sprzedania, napis wisi, a wycenili ją tak drogo, że długo jeszcze pustką postoi. Tę ruinę rozbiorą, to pewne, już się rozlatuje, piwnica wodą podcieka, nie wiem, ile czasu taki zewłok wytrzyma, ale na wiosnę… albo za rok… kto by go rozpoznał…? – Dentysta – powiadomiłam go. – A może miał przy sobie dokumenty? – Jeśli miał, to ma nadal, bo myśmy go nie rewidowali.
– Ja się nie znam, ale może sprawcy zrewidowali go wcześniej? – wysunęła supozycję Martusia, rozpaczliwie usiłująca opanować doznania wewnętrzne. – Słuchaj, czy on się nam do czegoś przyda? Mam na myśli w piwnicy…
– Powinien chyba, nie? Stwarza liczne możliwości dodatkowe, daje się widzieć w tylu miejscach, że coś się zapewne dopasuje.
– Przyznaję, że ruchliwy jest nie do zniesienia…
– A co wy z nim chcecie zrobić? – zainteresował się Witek.
– Użyć w serialu – wyjaśniłam. – Potrzebny był nam trup dla wzmożenia napięcia, żeby nie wychodziło nudnie, no i trafiłam akurat na takiego, który stwarza same problemy.
– Ponadto miał leżeć w moim pokoju w pracy, a nie w jakiejś mokrej piwnicy – przypomniała Martusia głosem nieco znękanym. – I nie przechodzony, tylko właśnie świeży! Zwróciłam jej uwagę, że już mamy dwa trupy i jednego podpalacza, dzięki czemu akcja bujnie rozkwita. W piwnicy ewentualnie mógłby leżeć ten drugi…
– O, właśnie! – ożywiłam się nagle. – Popatrz, on najpierw może zniknąć i nie wiadomo, gdzie jest, ślady sugerują zbrodnię, zwłok nie ma i dopiero później docieramy do niego w piwnicy…
– Na Woronicza nie ma takich mokrych piwnic! – Może być sucha, nie wymagajmy za wiele.
– Chcesz zmieniać całą akcję?! – Nie całą, tylko od połowy. Nawet dalej, od dwóch trzecich. Już mam pomysł, szukają go w nerwach, bo istnieje podejrzenie, że rąbnął któreś taśmy. Potem się okazuje, że jest, leży, ale nikt go nie dotknie, bo wszyscy obrzydliwi, więc napięcie rośnie…
– Mnie w gardle rośnie…