– I nic nikomu nie mówiłaś, tylko to mnie…? – Nic nikomu. Jak Boga kocham. Pytać owszem, pytałam. Ale dyplomatycznie. No, trochę snułam wspomnienia… Nie masz mnie chyba za kretynkę? Nie, nie miałam jej za kretynkę. Różne szataństwa mogła wykombinować, ale głupia nie była z pewnością. Coś tu nie grało tak przeraźliwie, że aż powietrze zaczęło warczeć.
Zmobilizowałam się umysłowo.
– Bóg ci zapłać za Kubiaka. I za Trupskiego. Nie wiem, co teraz będzie, muszę się poważnie zastanowić. Jakiś kant szaleje pod moim sufitem.
– Masz na myśli budownictwo czy anatomię? – Jedno i drugie…
– Ale czekaj, bo jeśli jest poważna afera, ja chcę mieć pierwszeństwo. Musisz mi wszystko powiedzieć w pierwszej kolejności! – Już bym ci powiedziała, jak odnaleziono zwłoki Słodkiego Kocia, gdybym nie była chwilowo ogłuszona. Musisz trochę poczekać. Ponadto proszę bardzo, mogę nawet snuć ci powieść w odcinkach, chętnie ją z tobą skonsultuję, tylko jak ja mam cię łapać? Gdzie cię znowu diabli zaniosą? – Teraz przez jakiś czas posiedzę w Kopenhadze, ale dobrze, dam ci mój utajniony numer komórki. Trzy osoby go znają, ty będziesz czwarta…
Zapisałam ten numer na marginesie programu telewizyjnego, najbliższego kawałka papieru, jaki miałam pod ręką, i Anita się wyłączyła. Porządnie otumaniona wróciłam do Martusi.
– U ciebie coś jest? – spytała Martusia, dziko zdenerwowana, usiłując bezskutecznie trafić komórką we właściwą przegródkę torby. – Jakieś prądy, atmosfera, jakieś takie metafizyczne fluidy? – Kiedyś, strasznie dawno temu, były pluskwy. Ale po pierwsze, nie moje, po drugie, pozbyłam się ich w trzy dni, a po trzecie, zwyczajne, nie metafizyczne. Rozumiem, że coś się stało? Czekaj, wezmę piwo, bo chyba doznałam wstrząsu.
– Wstrząsu to ja doznałam, a nie ty! – Wstrząsy nie muszą bywać jednoosobowe! – zaprotestowałam dość niemrawo, idąc do lodówki.
– Mogłyśmy doznać obie. Mów od razu, kto dzwonił? – Dominik!
– A…! I uczuciowo tobą…? – Jakie tam uczuciowo! Daj tego piwa, bo ja nic nie rozumiem. Awanturę mi zrobił zwyczajną, że go policja ciągała przez ten pożar cholerny i przez to włamanie do nas, do telewizji, nikt tam się nie włamywał, ale te kasety ukradli i co on o tym wie, a on gówno wie i wszystko razem przeze mnie, i skąd ja znam Grocholskiego, i skąd myśmy wiedzieli, że on się będzie palił, a Dominik pojęcia o tym nie ma, za to wie, że ja wiem, a w dodatku niemożliwe, żeby w tym pokoju hotelowym nic nie słyszał i natychmiast mają dostać kasety z pożarem! Jakąś mordę straszną mu pokazali na fotografii i kazali rozpoznawać, a skąd on ma znać takie mordy, a Wrednego Zbinia Tycio zna lepiej, więc dlaczego jego pytają, a nie Tycia! I co on z tym w ogóle ma wspólnego i w co ja go wrobiłam…! Powstrzymałam ją w rozpędzie.
– Nic nie rozumiem jeszcze bardziej. Czy nie możesz tego powtórzyć odrobinę mniej chaotycznie? – Ja ci powtarzam dokładnie! To nie ja mówię chaotycznie, tylko on! Aż się jąkał z tego bredzenia! Będą nas wszystkich przesłuchiwać, Kajtka i Pawełka też! – Ratunku – powiedziałam słabo i napiłam się piwa, oczyma duszy mętnie widząc te kilogramy, które właśnie mi przyrastają.
Martusia też się napiła i zamilkła, patrząc na mnie. Mętlik w moim umyśle zaczął przybierać jakieś dziwne formy.
– I do czego ci, wobec tego, były stare pluskwy…?
Martusia zakrztusiła się tak, że musiałam ją łupnąć w plecy.
– Joanna…! Ty chcesz mnie dobić…?! – To raczej ja się czuję dobita. Nie chodziło mi ściśle o pluskwy, miałam na myśli metafizykę.
– No bo ja nie wiem, jakieś prądy tu u ciebie, za każdym razem, jak tu jestem… no dobrze, prawie za każdym, jakieś koszmary się lęgną i kretyństwa ktoś donosi! Czego ja się jeszcze za chwilę dowiem i czy przyjdzie może jakiś z pistoletem po prośbie…?! – A niech przyjdzie, piwa mogę mu dać i nawet kasety, wszyscy już przecież mają kopie… Czekaj, teraz ja ci powiem, co usłyszałam, i potem to razem rozważymy, bo nic mi się nie zgadza, a jedno przez drugie może da się wyjaśnić. To Anita dzwoniła…
Usiadłyśmy wygodniej, powtórzyłam teksty od Anity, przez króciutką chwilę Martusia, skołowana Dominikiem, jeszcze nie doceniała problemu, po czym klapka jej odskoczyła. Jakaś odwrotność czegoś zaczęła z tego wychodzić, u nas policja rzuciła się na ludzi nadmiernie, a na Anitę wcale, więc co to właściwie miało znaczyć?
– Porównajmy te obie treści – zaproponowałam. – Może to coś da? – Są dokładnie przeciwne sobie – zawyrokowała Martusia stanowczo. – O ile histeryczne krzyki Dominika mają w ogóle jakiś sens.
– Sensu bym nie wykluczała, bo znaleźli przecież Słodkiego Kocia, więc musiało nimi szarpnąć. Szczególnie jeśli go nie rozpoznali, co jest całkiem możliwe, bo i naruszony zębem czasu, i najprawdopodobniej pozbawiony dokumentów…
– A to Czaruś Piękny nie ma żadnych skojarzeń? – Jeśli nie powlekli do kostnicy mnie, widocznie coś ukrywa.
– A za to o przypalonym Grocholskim kłapie gębą na prawo i na lewo? – No, skoro była kradzież pożaru… A Dominik jest władzą w redakcji… To co on ma ukrywać, sami znaleźli ofiarę do zeznań…
– Kto? – Gliny.
– Które gliny w końcu? – A wiesz, że nie wiem… Mówię przecież, trzeba się zastanowić…
Zabrzęczała moja komórka, odezwał się w niej Witek.
– Tu jestem przypadkiem, pod twoim domem. Mogę wpaść? Zachęciłam go bardzo gorliwie, bo w obliczu kołowacizny, jaka stała się nagle naszym udziałem, mógł się nadzwyczajnie przydać. Pomoże w rozważaniach, a może nawet sam coś dołoży.
Witek pojawił się po dwóch minutach. Usiadł na fotelu, sapnął i zdecydował się wypić najpierw jedno małe piwo, a potem dużą kawę. I jedno, i drugie było w pełni osiągalne.
– Nic nie rozumiem – oznajmił. – Czego się śmiejecie? To nie jest żaden dowcip, naprawdę nic nie rozumiem! – My też – zapewniłam go. – Miałyśmy nadzieję, że nam coś wyjaśnisz.
– Ja wam? Myślałem, że wy mnie! – Dobrze, my tobie też – obiecała Martusia, wciąż jeszcze rozweselona. – Ale najpierw powiedz, czego ty nie rozumiesz. Rozumiesz – zwróciła się do mnie – może on powie jakoś składniej niż Dominik i nie będzie się jąkał.
– Nie będę, jak Boga kocham. Szkoda mi czasu. Dostałem przez umyślnego wezwanie do glin.
Patrzyłyśmy na niego, czekając dalszego ciągu. Witek pytająco patrzył na nas.
– I co? – popędziłam go z naciskiem. – Mów od razu o wszystkich okolicznościach towarzyszących, bo samo wezwanie do glin to jeszcze nic takiego.
– Mogłeś nie zapłacić jakiegoś mandatu albo uciec z miejsca wypadku – podsunęła Martusia.
– Znikąd nie uciekałem. No dobra, po kolei. Tego trupa w piwnicy pokazywali wszystkim dookoła, żeby go ktoś rozpoznał, bo dobrze zgadłyście, dokumentów przy sobie nie miał. Niczego w ogóle nie miał…
– To ja pierwsza tak doskonale zgadłam! – pochwaliła się Martusia z satysfakcją.
– No i proszę, jak się wyrabiasz przestępczo…! Czekaj, niech mówi dalej.
– Ten mój klient, o którym wam mówiłem, ten zabalsamowany, też go oglądał i przez niego doszli do mnie – ciągnął Witek. – Tam, w okolicy, nikt się do niego nie przyznał, wybrakowany mafiozo obok poznał go na pewno, ale się wyparł, albo ze strachu, albo z radości, że się go pozbył…
– Może miał mieszane uczucia, bo i forsa mu się skończyła? – wtrąciłam pośpiesznie.
– Może miał – zgodził się Witek. – W każdym razie wyparł się, w życiu takiego nie widział, ani w naturze, ani na fotografii, wcale mu nie uwierzyli, ale nic mu nie mogli zrobić, bo do zaników pamięci każdy ma prawo. Ten mój rzeczywiście mógł go nie znać, chociaż widywać owszem, widywał, to wiem od niego prywatnie. Strasznie węszą, kto to może być, i tego właśnie nie rozumiem, bo przecież mówiłyście glinom o tym swoim zaginionym trupie z Marriotta, nie? – Otóż to! – powiedziałam z ponurym i bezrozumnym triumfem.
– Powinni sami zgadnąć, że to on, i potem już łatwo sprawdzić. Więc co to ma znaczyć? Wy żadnych wezwań nie macie? – Na razie nie…
– Nic straconego – zapewniła pocieszająco Martusia. – Wnioskując z bredni Dominika, tylko patrzeć, jak dostaniemy.
– Przez trupa? – zainteresował się Witek.
– Nie, przez pożar.
– A im się jedno z drugim kojarzy? – Nie, to nam się kojarzy – sprostowałam. – I niekoniecznie w rzeczywistości.
W scenariuszu. Musimy chyba spisać sobie tłustym drukiem, jakoś tak w dwóch słupkach obok siebie, co jest prawdziwe, a co wymyślone, bo inaczej oskarżą nas o wprowadzanie władzy w błąd.
– Ale nic wam za to nie grozi, najwyżej wyślą was na badania psychiatryczne…
– Nie chcę! – zaprotestowała Martusia z energią. – Nie mam na to czasu! – Toteż ci mówię, spiszmy w słupkach…
– Zaraz – przerwał nam Witek. – Ja tak po kawałku, po kawałku, różne takie informacje zbieram, bo znam ludzi, a każdy zawsze coś tam wie. Faceta rzeczywiście rąbnął dłużnik, a to jest jeden taki, wspólnik wielkiego biznesu, gruntami operują, a czają się na komunikację.
– W jakim sensie? – A w takim, że z komunikacją państwową coraz gorzej, tu się likwiduje, tam się likwiduje, kto nie ma samochodu, końmi w końcu zacznie jeździć. A z końmi kłopot, bo to owsem karmić trzeba, a tu ziemia ugoruje, rolnictwo podupada…
– Przestań opowiadać o końcu świata!
– Ja nie mówię o końcu świata, tylko o rozumnych planach biznesmenów.
Dalekosiężnych. To wielka spółka na skalę europejską, weszli do niej ludzie z potworną forsą, no i ten jeden…
– Nazywa się jakoś? – Pewnie tak, ale nikt sobie publicznie znanym nazwiskiem pyska nie wyciera. Ten jeden, tak wygląda, że tylko udawał, że ma środki własne. Na pożyczkach pojechał, a teraz nie tylko nie mógł oddać, ale w ogóle nie miało prawa wyjść na jaw, że jest zadłużony. Usiłował po cichutku prolongować, ale mafia to nie bank szwajcarski. W rezultacie rąbnął gościa, możliwe, że w nerwach.
– I tego, co go widział, też musiał rąbnąć konsekwentnie – uzupełniłam.
– Zgadza się…
– Skąd to wszystko wiesz? – zainteresowała się Martusia. – To tak w tych przestępczych sferach takie rzeczy sobie wszyscy wzajemnie opowiadają? – Znikąd nie wiem, przecież mówię – wyjaśnił Witek cierpliwie. – Poskładałem do kupy różne plotki, jakieś tam gadanie, bełkoty, no i tak mi wyszło. Mogę się trochę mylić, ale ogólnie chyba całość gra.