– I gliny powinny wiedzieć to samo – powiedziałam z namysłem. – Pożar dostali, Czaruś zabrał. Po cholerę się czepiają Dominika? Ej, Witek! A nie wyszło ci przypadkiem z tej zbieraniny, że to ktoś z telewizji? Nie żaden skromny pracownik, jakiś tam kierownik, dyrektor, radca prawny, tylko gruba szycha od samej góry? – A kto to jest, ta gruba szycha od samej góry? Wie w ogóle ktoś, jakie siły natury rządzą telewizją? Bo ja nie mam pojęcia.
– Martusia…? – spytałam niepewnie.
– Na pewno nie ja – powiadomiła nas Marta z silnym naciskiem. – Zarząd.
Prezes. Minister…
– O, jak już zaczynasz o ministrach, to ja wysiadam. Nie, dziękuję, do diabła z takim trupem, który mnie wciska w polityczne bagno. Wszystko mi jedno, kto jest zabójcą, może być jakiś członek rządu. Oleksy, na przykład…
– Na litość boską, dlaczego Oleksy…?!!! – A czy ja wiem? Bo go rozpoznaję z twarzy. Nie wygląda na takiego, który by strzelał pociskami dum-dum i własnoręcznie dusił faceta. Najmniej podejrzany. Skłonna jestem mniemać, że nawet karpia na Wigilię morduje u niego ktoś inny, a on siedzi w najdalszym kącie sypialni z zatkanymi uszami.
– Co do uszu, wątpię – zauważył rzeczowo Witek. – Nie ma potrzeby. Karp w żadnym wypadku nie gęga ani nie kwiczy…
– No to niech nie zatyka. Chciałam powiedzieć, że o tych zabójstwach w zasadzie wszystko wiemy, osoba sprawcy nie ma znaczenia w gruncie rzeczy i dałabym temu spokój całkiem, gdyby nie to, że właśnie zaczęłam nic nie rozumieć. Tak samo jak i wy.
No owszem, pożar, zgadza się, Grocholski, jeśli to ten sam, który mi się tłucze w pamięci, były prokurator, zainteresowanie nim wydaje się dość uzasadnione, myśmy go sobie wtryniły do serialu jako radcę prawnego i możliwe, że w naturze przypadkiem też jest czymś takim. Kasety chcieli spalić czy weksle, to już ganc pomada. Więc, ostatecznie, nawet ta pogawędka z Dominikiem da się wytłumaczyć, ale, mimo to, ciągle tu czegoś nie rozumiem.
Martusia i Witek już od początku mojego przemówienia zgodnie kiwali głowami.
Najwyraźniej w świecie wszyscy byliśmy jednakowego zdania.
– To teraz mogę się napić kawy – powiedział Witek.
– Ja ci zrobię! – wyrwała się Martusia. – Umiem i wiem, gdzie ona co ma. Muszę się zastanowić, a zajęcia gospodarskie mają na mnie pozytywny wpływ.
Bardzo chętnie zostawiłam jej te zajęcia gospodarskie. Uzgodniłam z Witkiem, że po przesłuchaniu w policji natychmiast nam wszystko opowie. Kołatały mi się gdzieś wątpliwości, czy nie powinno to być raczej przesłuchanie u prokuratora, skoro zbrodnia weszła w fazę śledczą, w policji składa się na ogół doniesienie o przestępstwie, ale nie czepiałam się przesadnie. Witek wysunął supozycję, że może samo odnalezienie zwłok zalicza się do fazy donoszenia i do prokuratury jeszcze nie doszło, zgodziłam się na to, chociaż z wielką niechęcią i ciągle coś mi się wydawało strasznie dziwne i niezrozumiałe.
– Już wiem! – oznajmiła Martusia, wkraczając z kawą. – Ten Kubiak! – Jaki Kubiak? – spytał Witek podejrzliwie.
Olśniło mnie, zanim mu zdążyła odpowiedzieć, ale pozwoliłam jej wyjaśnić.
– Ten, o którym Anita mówiła przez telefon. Główny księgowy pożyczkowego interesu. Albo on powinien być zabójcą, albo to jego powinni zamordować. I to by dopiero miało prawdziwy sens! – Nic nie wiem o żadnym Kubiaku i nie mam pojęcia, co Anita mówiła, chociaż wiem, kto to jest Anita. – powiedział stanowczo Witek. – Miałyście mi też coś wytłumaczyć, ale zdaje się, że do tego jeszcze nie doszło.
– No to teraz ci wytłumaczymy…
Zostawiłam to zadanie Martusi, sprawdzając przy okazji, czy rozmowę telefoniczną powtórzyłam jej ściśle i zarazem badając jej pamięć. Pamięć Martusi zdała egzamin celująco, niczego nie musiałam korygować.
– Ale przecież nie wiemy, czy to nie Kubiak – zauważył Witek po namyśle, wysłuchawszy całego sprawozdania. – Gadanie, że dłużnik, wchodzi w zakres plotek. Że nie wolno ujawnić, pasuje. A cholera wie, co on, ten Kubiak, robi oficjalnie. Może jest wiceministrem finansów…? W wiceministrach u nas już nikt się nie połapie.
– Może skromniutkim skarbnikiem którejś partii…? – mruknęłam niepewnie, bo w partiach w moim własnym kraju sama się już od dawna nie mogłam połapać.
– Może siedzi w NIK-u…? – podsunęła Martusia.
– W Agencji Rolnej…! – krzyknęłam w radosnym natchnieniu.
– A to wy prowadzicie to dochodzenie czy gliny? – zainteresował się Witek znienacka.
Dzięki tym prostym słowom spłynęła na nas chwila opamiętania. Martusia prychnęła ze wstrętem. Dolałam piwa jej i sobie.
– Cholera – skomentowałam z irytacją. – Jak to jednak wciąga, jakiś taki kretyński upór umysłowy. Człowiek czegoś nie rozumie i za wszelką cenę pcha się, żeby dokonać odkrycia i pojąć. Stąd się pewnie brały wynalazki. A ja sobie wypraszam politykę, palcem nie tknę tych trupów, chociaż skąd tyle rejwachu ze Słodkim Kociem, a tak mało z Lipczakiem-Trupskim, też nie do pojęcia…
– Sama wybrałaś trudniejszego trupa – wytknęła Martusia.
– Osobiście znajomy, więc pcha się natrętniej. Ale dosyć tego, zostawiamy ich własnemu losowi i wracamy do scenariusza. Materiału mamy tyle, że tylko brać i wybierać, wszelką politykę przerabiamy na kontakty prywatne, a do zbrodni pchnie bohaterów wielka miłość, zazdrość i tym podobne niewinne doznania. No, trochę tam tych służbowych komplikacji im zostawimy, ale w porównaniu z czarowną rzeczywistością, to będzie samo niebo! Moją deklarację Martusia powitała najżywszą aprobatą. Witek trochę się skrzywił.
– Ja tam też w tych moczarach i grzęzawiskach nie gustuję, ale ciekawość mnie korci. No nic, zobaczymy, co z tego wyniknie. Ślepnąć i głuchnąć w każdym razie nie zamierzam.
Pochwaliłyśmy tę decyzję. Konferencję udało nam się zakończyć w stanie umysłowym, nie bardzo odbiegającym od normalnego.
Późnym wieczorem zaś na nowo zdenerwowana Martusia zadzwoniła do mnie z domu z informacją, że właśnie dostała wezwanie do stawienia się w policji w charakterze świadka…
Komunikat Witka przetrzymałam prawie bezboleśnie. Niewiele miał do gadania, kazali mu powtórzyć, że przywiózł klienta, opisać scenę wpychania go do domu z piwnicą po drodze, uściślić, jak długo go zna i co o nim wie, podać nazwisko kumpla i właściwie na tym koniec. Zgodnie z pierwotnymi zamiarami o niczym więcej nie miał najmniejszego pojęcia, więc nawet nie trwało to długo.
Odpowiednią ilość czasu odczekałam cierpliwie, na co pozwoliło mi wyłącznie zajęcie się pracą twórczą i usmażenie placków z nadzienia do kurczaka, bez kurczaka.
Smażenie takich placków zawsze trwa okropnie długo, bo wymaga małego ognia. Na dużym ogniu byłoby szybciej, ale za to węgiel z patelni musiałabym od razu wyrzucać do śmieci.
Następnie, bez zapowiedzi telefonicznej, przyszedł Bartek. Nie z miłości do mnie, to pewne. Poprzedniego wieczoru był u Marty, kiedy przyniesiono jej to wezwanie, i umówili się, że po wizycie w komendzie ona przyjedzie do mnie, on też, i tu się spotkają. Był przekonany, że o tym wiem.
W godzinę później zaś Martusia, w okropnych nerwach, latała po moim całym mieszkaniu. Zważywszy, iż od okna do drzwi balkonowych miała przeszło trzynaście metrów w linii prostej, jej emocje znalazły dla siebie miejsce.
– Ja tak nie mogę, siedzi facet i pisze ręcznie! Rozumiesz?! Ręcznie…!!! A drugi wali w maszynę do pisania, żeby chociaż elektryczną, a skąd! Taką, jak ta twoja najstarsza, jakiś zdezelowany remington czy mercedes…! – Moja jest olivetti – zdołałam wtrącić cichutko.
– Żeby coś sprawdzić, taki dzwoni, a tam telefon zajęty!!! O komputerach słyszeli, że dzieci w szkole mają, internet to dla nich senne marzenie!!! Jakim cudem oni mogą cokolwiek zrobić…?!!! – No to ci przecież mówiłam, że oprzyrządowanie zwyczajnej policji jest jeszcze gorsze niż szpitalne – próbowałam ją ułagodzić. – Gdzieś tam jacyś coś mają, kartoteki i zdjęcia…
– Kartoteki…!!! Mogą szukać w tych kartotekach, jak tu u ciebie szesnastej strony wydruku! Gdzie masz szesnastą stronę?! Gdzie?!!! – wrzasnęła nagle okropnie.
Wzdrygnęłam się cała, bo rozmaitych szesnastych stron miałam u siebie bardzo dużo, ale ich miejsca pobytu istotnie trudno było określić. Krzyki Martusi natomiast wcale mnie nie dziwiły, wiedziałam o poziomie wyposażenia komisariatów i komend naszej policji, która tymi starymi remingtonami miała walczyć z przestępczością, uzbrojoną w najnowocześniejsze zdobycze cywilizacji. Czyste kpiny, śmiech pusty ogarnia i trwoga…
Nie sama technika jednakże tak Martusię zdenerwowała, tylko treść zeznań. Zdołała się wreszcie trochę uspokoić, poniechała gimnastyki i usiadła na kanapie jak człowiek.
Bartek troskliwie nalał jej piwa.
– Jeśli wczoraj nie rozumiałam nic, to dzisiaj rozumiem jeszcze mniej – powiedziała ponuro. – Wypytywali mnie o ten pożar jak szaleńcy, o włamanie do mnie i do telewizji. I skąd wiedziałam, że tam się pali, ale to było proste, od Pawełka. I co się tam działo w hotelu, po co przyszłam i co wiem o Dominiku. I to już chyba dawno powinni wiedzieć, nie? Czy ten Czaruś kolekcjonuje sobie tajemnice służbowe? I nie miałam pojęcia, czy coś mówić o tobie, bo w tych ich pytaniach ciebie wcale nie było i nic kompletnie o Kocim Ptaszku, więc mi się w końcu wyrwało, że Czaruś nas przesłuchiwał, a ich to wcale nie obeszło. A w dodatku zapomniałam, jak się ten Czaruś nazywa, no owszem, Cezary, ale co dalej? I ten pod coś tam… Grzecznie dali mi do zrozumienia, że chyba bredzę.
– Podinspektor Cezary Błoński – powiedziałam jeszcze bardziej ponuro niż ona.
– Może on jest, nie daj Boże, służby specjalne…? – To co, to między nimi taki mur stoi? Żelazna kurtyna? – To może i rzeczywiście nie należało o nim mówić i oni musieli udawać, że ci nie wierzą. Wygląda na to, że nie powiązali jednego z drugim? – W ogóle niczego z niczym nie powiązali! – To nie ma siły, ja też się muszę napić piwa…
– A ja się muszę z wami zgodzić, bo niby o wszystkim wiem, ale tak samo nic nie rozumiem – oznajmił milczący dotychczas Bartek i otworzył mi nową puszkę. – Gliny, to nie jest dla mnie ciało obce, czasem się z nimi człowiek styka. Wyposażenie wyposażeniem, niemożliwe jest, żeby tak idiotycznie działali. Oni wcale nie są tacy głupi, wiedzą na ogół cholernie dużo i skojarzenia miewają prawidłowe. Całe szczęście, że nie musicie opierać się na faktach i możecie pisać, co wam się spodoba.